Paula Dziubińska-Bartylak: Zostajesz ty i śmierć, która przychodzi z twoich rąk – mimo że zarywałaś noce, by wygrało życie
– Jeśli pomyślę osobach, które znałam, a które popełniły samobójstwo, to są to praktycznie same kobiety-lekarze weterynarii. Oczywiście kobiet-lekarzy weterynarii znam o wiele więcej niż statystyczny człowiek, a przez to, jak sądzę, znam o wiele więcej samobójców” – mówi Paula Dziubińska-Bartylak, specjalista chorób zwierząt egzotycznych i specjalista chorób psów i kotów.
Anna Jastrzębska: Przeciętny miesiąc liczy sobie 720 godzin. Jak wiele z nich spędza pani w pracy lub na pracy?
Paula Dziubińska-Bartylak: Nie wiem, ile pracuję, ale na pewno ponad 300 godzin miesięcznie. Zanim urodziłam córkę, było to ponad 400 godzin. Nie mam pojęcia, ile dokładnie, nie liczyłam i nie liczę. Do czasu, który spędzam w gabinecie, trzeba jeszcze dodać czas, który poświęcam na prace związane z prowadzeniem firmy, co zajmuje mi dni wolne od pracy klinicznej.
Kilka lat temu byłam przekonana, że cierpię na pracoholizm. Za namową najbliższych, którzy tak samo diagnozowali moje problemy z „wyjściem z pracy”, zgłosiłam się do programu badawczego pracoholizmu w polskim biznesie, prowadzonego przez ośrodek uniwersytecki w Warszawie. To były bardzo poważne, szerokie badania plenerowe. Niestety po wypełnieniu prawie kilkunastu stron, napisaniu rozprawki na swój temat, opinii i wywiadów z rodziną przyszła ośmiostronicowa diagnoza: nie choruję na pracoholizm, po prostu posiadam wysokie poczucie obowiązku i nie zakwalifikowałam się do dalszego etapu badań. Od tej pory mąż przestał zwracać mi uwagę, że mam zrobić coś ze swoim pracoholizmem, bo go nie mam.
Pamięta pani, kiedy ostatni raz była zrelaksowana, wypoczęta, nieprzepracowana?
To było w liceum, a potem poszłam na weterynarię. To studia nauczyły mnie braku posiadania swoich potrzeb. Bywały dni, gdy nie miałam czasu przebrać się w świeże ubrania – spałam w tym, w czym przyszłam z uczelni, a rano wychodziłam w tych samych ciuchach. Szkoda mi było czasu na przebieranie się, przecież mogłam się wtedy uczyć. Ciąg był właściwie nieprzerwany.
Potem, mimo zakończenia oficjalnego okresu edukacji, nadal była nauka po studiach, do tego doszła własna firma, jeszcze więcej przypadków i jeszcze większa ilość pracy. Bo życie ma to do siebie, że dokłada klocki. Praca, firma, dzieci. Teraz nie można się już zatrzymać. Nie można wziąć urlopu od obowiązków, jeśli to od nas zależy, co się będzie działo z dziećmi, z firmą, z życiem naszych pacjentów. Im bardziej odpowiedzialną mamy rolę, im bardziej identyfikujemy się z wykonywanym zawodem, tym śrubkę dokręcamy mocniej. Mam wrażenie, że ja sobie tą śrubką już połamałam wszystkie palce.
”Problemem dla nas, weterynarzy, nie są zwierzęta, które uległy wypadkowi, którym trzeba pomóc w stanie nagłym. Do takich pacjentów przyjeżdża się chętniej, dla takich zostaje się dłużej. Niestety, większość zwierzaków wymagających od lekarza skrajnego poświęcenia, to te doprowadzone do granicy wytrzymałości małych organizmów przez samych opiekunów”
„Przychodzisz z rana i na start masz 40 osób. Do tego dochodzi cała gromada tak zwanych ‘pytaczy’. Czyli ludzi, którzy się nie zapisali, ale przychodzą zapytać, ‘czy doktor ich przyjmie’” – powiedział mi kiedyś mój przyjaciel lekarz, kiedy pracował na izbie przyjęć. Czytając bardzo mocny, przejmujący wpis na Facebooku, który opublikowała pani z okazji Dnia Zdrowia Psychicznego, wciąż przypominałam sobie tę rozmowę z Pawłem. Czy decydując się na pracę w przychodni weterynaryjnej, miała pani świadomość, że będzie trochę jak na izbie przyjęć właśnie?
To jest bardzo trafne porównanie. Dużo pracuję na sali operacyjnej i tam posługujemy się triażem (triage, segregacja, sortowanie). Poza planowanymi zabiegami dojeżdżają zwierzęta do nieplanowanych zabiegów, po złamaniach, wypadnięciu gałek ocznych, rozszerzeniu żołądka, z ciałami obcymi. Mniejsze gabinety odsyłają pacjentów w stanie, w którym nie mogą już im pomóc. My realizujemy dalszą opiekę – czy to w formie hospitalizacji critical care (weterynaryjny OIOM), hospitalizacji ciągłej (weterynaryjny oddział), czy w formie pomocy zabiegowo-operacyjnej – plan zabiegowy się zmienia, w zależności do liczby przyjętych pacjentów i ich stanu. To wszystko powoduje, że ciężko jest wrócić do domu o określonej porze.
Pogodzenie życia prywatnego i pracy w lecznicy weterynaryjnej to „Mission Impossible”, w której zabrakło Toma Cruise’a?
Myślę, że Tom by sobie nie poradził, jego misje są impossible, ale kiedyś się kończą. Nasza praca końca nie ma. Właśnie z tego powodu wiele praktyk jest „wielopokoleniowych”. Dzieci wychowują się w lecznicach, jeżdżą z rodzicami do pracy, są lekarzami, zanim jeszcze zdadzą maturę. Dlatego też buduje się lecznice przy mieszkaniach, aby można było być częściej, więcej, szybciej.
Na prywatnych zdjęciach moich koleżanek z pracy widać matki podczas pracy – noszące swoje dzieci w chustach na plecach. Moja córka była ze mną w przychodni pierwszy raz w wieku 5 tygodni i nie była to wizyta pokazowa, aby przedstawić nowego członka rodziny, a pierwszy zabieg, przy którym – chcąc nie chcąc – mi asystowała. Nie lubię z nią przyjmować pacjentów, nie chcę tego robić, ale wielokrotnie nie mam jej gdzie zostawić. Teraz moja córka ma ponad dwa lata i zamiast bawić się w dom, kładzie na misiach serwety, podłącza im kroplówki, bada zęby…
„Najlepiej, gdy jest tak dużo pracy, że nie masz czasu zastanowić się, po co i jak dużo pracujesz” – powiedział mi cytowany wcześniej lekarz, gdy jeszcze był zatrudniony w pogotowiu ratunkowym. Miewa pani podobne myśli?
Chyba nie, chciałabym, aby tych pacjentów było mniej. Aby ludzie zaczęli dbać o swoje zwierzęta. Problemem dla nas, weterynarzy, nie są zwierzęta, które uległy wypadkowi, którym trzeba pomóc w stanie nagłym. Do takich pacjentów przyjeżdża się chętniej, dla takich zostaje się dłużej. Niestety, większość tych zwierzaków wymagających od lekarza skrajnego poświęcenia, to te doprowadzone do granicy wytrzymałości małych organizmów przez samych opiekunów. Wtedy pojawia się ten rozdźwięk nie do zniesienia: „ja poświęcam swoje życie, a ty nawet nie umiałeś przyjść ze swoim przyjacielem do lekarza, kiedy było trzeba”.
To nie ja doprowadziłam zwierzę do takiego stanu – tylko w tym wypadku za ten stan nie odpowie właściciel. On może miesiącami się znęcać nad zwierzętami, nie ma niemal żadnego systemu karania tych ludzi. Właściciel deklaruje, że „nie pojedzie”, „nie zapłaci”. Może normalnie jeść, normalnie się wypróżniać, nie ma na plecach gigantycznego guza. Nie cierpi, a znoszenie cierpienia jego „przyjaciela” przychodzi mu zaskakująco łatwo.
Lekarzowi jest trudniej? Podobno na cierpienie można się uodpornić.
Ja nie umiem dobrze się bawić, nie umiem się relaksować, owinąć się w koc i oglądać filmu, gdy wiem, że gdzieś tam ktoś potrzebuje pomocy. Empatyzuję nie tylko z tymi zwierzętami, widzę też siebie w tych właścicielach. Pamiętam czas dzieciństwa, gdy nie było lekarza, który mógł pomóc moim zwierzętom – jak byłam mała, nie było jeszcze specjalistów od zwierząt egzotycznych, a i leczenie psów i kotów było rozwinięte na o wiele niższym niż teraz poziomie.
Za decyzje, jakie my, weterynarze, podejmiemy, odpowie nie właściciel, a jego zwierzę. Bo jeśli nie zostaniemy, nie oddamy części siebie, to zwierzak umrze. A my nie idziemy na studia, by nieść śmierć, idziemy z wysokich pobudek. Decyzja „wybieram zdrowie, normalne życie, regularny tryb pracy” oznacza często nieudzielenie pomocy zwierzęciu.
Są bardzo duże miasta w Polsce, gdzie nie ma dostępu do całodobowej opieki weterynaryjnej (np.: Szczecin), są specjalizacje, np.: zwierzęta egzotyczne, gdzie nie ma do kogo odesłać zwierzęcia. I nagle okazuje się, że zostajesz sam z wyborem: moje życie prywatne, moje zdrowie – czy pomoc. I wielokrotnie po prostu pomagasz. Specjaliści wąskiej dziedziny mają najgorzej, bo nie ma kto ich zastąpić.
Jeśli lekarz przejdzie w sobie pewną metamorfozę i uda mu się z młodej osoby, która poszła na studia, aby ratować, która kocha zwierzęta miłością szczerą, przejść do fazy psychicznej: „to nie ja jestem odpowiedzialny za tą śmierć, ale właściciel”, ma szansę przetrwać. W innym wypadku życie staje się nie do zniesienia.
”Wybierając siebie, weterynarz naraża się na jawny hejt. Fuj, lekarz bez powołania. Fuj, wziął tyle za zabieg, tylko o kasie myśli. Fuj, wyszedł na jogging, a mój pies ma krwistą biegunkę. Fuj, nie odbiera telefonu, w dupie nas ma”
Ludzie oczekują od weterynarza pełnego poświęcenia?
Wielokrotnie czytamy o lekarzach: „bez powołania”, „bez serca”, „jak mógł nie przyjąć”. Wybierając siebie, weterynarz naraża się na jawny hejt. „Trzeba było wiedzieć, na jaki zawód się decydujesz”. A to nie jest takie proste przełożenie. Lekarze ludzcy mają do dyspozycji w swojej „sieci” pomocy jednostki o wiele lepiej zorganizowane. Właściwie w każdej przypadłości i każdym przypadku człowiek uzyska pomoc – od szpitali wielospecjalistycznych po psychiatryczne. Weterynarze niejednokrotnie są sami.
Co gorsza, zaangażowanie lekarzy weterynarii jest nierzadko większe niż zaangażowanie właścicieli. Porzucanie zwierząt po diagnozie, podrzucanie zwierząt do przychodni, eutanazje ślepych miotów, decyzje, których nie można cofnąć, brak funduszy opiekunów, notoryczne życzenia właścicieli, by usypiać zwierzęta stare, bo „nie opłaca się ich leczyć”… Miesiącami narażane na ból zwierzęta z wielkimi guzami bez podstawowej pomocy przeciwbólowej, szantaże emocjonalne, zrzucanie odpowiedzialności na lekarza… Frustracja rośnie, a presja społeczna nie pozwala być nieempatycznym. Fuj, lekarz bez powołania. Fuj, wziął tyle za zabieg, tylko o kasie myśli. Fuj, wyszedł na jogging, a mój pies ma krwistą biegunkę. Fuj, nie odbiera telefonu, w dupie nas ma.
„Kobiety – weterynarze najczęściej popełniają samobójstwo”. Nie mogłam uwierzyć, gdy przeczytałam nagłówek tego tekstu, do którego odniosła się pani w swoim wpisie na Facebooku. Pani te niewiarygodne – wydawałoby się – dane nie dziwią?
Niespecjalnie. Gdy myślę o osobach, które znałam, a które popełniły samobójstwo, to są to praktycznie same kobiety-lekarze weterynarii. Oczywiście kobiet-lekarzy weterynarii znam o wiele więcej niż statystyczny człowiek, a przez to – jak sądzę – znam o wiele więcej samobójców. Kiedy rozmawiam z mężem czy znajomymi, oni zazwyczaj znają jedną czy dwie osoby, które zdecydowały się odebrać sobie życie. Gdybym to ja miała wyliczać, z pewnością zabrakłoby mi palców u rąk. A jeśli miałabym wymieniać znanych mi lekarzy po próbach samobójczych, to musiałabym pożyczyć jeszcze pani ręce i palce.
To wszystko gdzieś kumuluje się w człowieku. Niby nie dopuszczasz tych tragedii do siebie, ale gdzieś w środku siedzi mały człowiek, który w czasie załamania przychodzi i mówi: popatrz, a X już nie cierpi, wszyscy tak robią, ty też możesz.
Z czego – pani zdaniem – wynika to, że akurat wśród kobiet ta sytuacja jest najtragiczniejsza?
Nie ma jednej przyczyny takiego stanu. Na pewno kobiety są bardziej empatyczne i uczuciowe. Wybierają te studia z wyższych pobudek, chcą pomagać, ratować. Każdy popełnia błąd nadmiernego zaangażowania, jednak mam wrażenie, że kobiety angażują się silniej i częściej.
Z moich obserwacji wynika też, że kobiety mniej wierzą w siebie, rzadziej robią karierę polegającą na wybraniu drogi specjalisty w jakimś zakresie, mają mniej czasu na dokształcanie. Ciężej jest im znaleźć pracę, od samego początku zarabiają mniej niż mężczyźni. Pozyskanie w praktyce lekarsko-weterynaryjnej mężczyzny daje większą stabilizację dla całej firmy. Nieważne, jak bardzo chcielibyśmy, aby istniało równouprawnienie – przynajmniej w tym zawodzie to fikcja.
Kobiety będą zawsze obarczone macierzyństwem i jego konsekwencjami, bo żaden mężczyzna nie zajdzie przecież w ciążę. Mało istotne, czy kobieta chce zostać matką, czy tego nie planuje, dla każdego pracodawcy jest ogniwem, którego może w każdej chwili zabraknąć na 2 lata w firmie. Z tego powodu pozycja zawodowa kobiet jest od początku gorsza. Dodatkowo jeśli zostaną matkami, tracą elastyczność zatrudnienia, niejednokrotnie też szansę na aktywne dokształcanie. Przedszkola i żłobki są nadal czynne do godz. 17 w Polsce.
Problem targnięcia się na swoje życie – jak już zostało powiedziane – wśród kobiet przybiera największe rozmiary. Ale z badań opublikowanych w „Journal of American Veterinary Medical Association” wynika, że – bez względu na płeć – od ponad 30 lat współczynnik samobójstw jest znacznie wyższy wśród lekarzy weterynarii niż w jakimkolwiek innym zawodzie. Czy to wynika również z tego, weterynarze mają ułatwiony dostęp do farmakologicznej eutanazji?
Tak. I nie boją się śmierci. Niemal na co dzień odbierają życie, wiedzą, na czym to polega, z czym się wiąże. Nie znam drugiego środowiska tak przesiąkniętego śmiercią. Pod tym względem zapewne stoimy ramię w ramię z anestezjologami czy lekarzami z OIOM-u. To oswajanie śmierci dzień po dniu, krok po kroku. Bo umieranie da się oswoić.
Żądanie eutanazji przez właścicieli, przymus eutanazji – bo „ktoś jest zapisany do ciebie na eutanazję zwierzaka”… Nieważne, czy chcesz ją zrobić, czy nie – nie możesz odmówić i wyjść. Cały proces i odpowiedzialność spoczywają na twoich barkach. Niejednokrotnie zastanawiałam się, czy jeśli inaczej prowadziłabym rozmowę, to właściciel nie podjąłby decyzji o eutanazji, czy mogłam zrobić coś jeszcze. Czy popełniłam gdzieś błąd w procesie diagnostycznym, dlaczego jest już za późno? Lekarz weterynarii w tej walce często jest sam. Przyjmuje, diagnozuje, walczy z pogarszającym się stanem zwierzęcia, na koniec usypia. Nie ma buforu bezpieczeństwa. Zostajesz ty, odpowiedzialność i śmierć, która przychodzi z twoich rąk – mimo że od kilku dni zarywałaś noce, aby wygrało życie i to wszystko na marne. To porażka na każdej linii.
Uraz zawodowy z powodu śmierci pacjenta, współczucie zwierzęciu, zawód właścicieli… Jeśli do tego wszystkiego dojdą zarzuty ze strony opiekunów, to poczucie własnej wartości lekarza topnieje jak śnieg na równiku. To on tam był od początku do końca, on chciał wyleczyć, a finalnie zabił.
”Zdarzają się też sytuacje, kiedy namawiasz właścicieli na eutanazję, a oni nie chcą się zgodzić. Zwierzę umiera godzinami, nie możesz na to patrzeć, wiesz, że nie ma szansy. Chciałoby się przestać ratować, ale nie można okłamać właściciela. To są najgorzej zarobione pieniądze. Lepkie i brudne od czyjejś agonalnej, niesprawiedliwej śmierci”
Koszty emocjonalne w związku z ciągłym obcowaniem ze śmiercią są wysokie?
Dla mnie są to ciągłe, ogromne koszty. Zawsze mówię klientom, że życie to jedyne, co ich zwierzęta mają. One nie chcą umierać, cierpieć. Nikt nie chce cierpieć z powodu nieleczonej choroby.
Sama eutanazja jako proces nie spędza mi snu z powiek. Nauczyłam się to robić szybko, bezboleśnie i z szacunkiem. To, czy uśpienie zwierzęcia pozostanie dla nas traumą, zależy od przyczyny eutanazji. Dlaczego zwierzę jest usypiane? Bo nie da się go wyleczyć. Bo za bardzo cierpi, jest w tak złym stanie, że dalsze jego utrzymywanie przy życiu będzie dla niego męczarnią. Bo właściciel nie ma pieniędzy na leczenie.
Często są też zwierzęta zawieszone w stanie pośrednim. Czują się coraz gorzej, nie wiemy, co im dolega, lub wiemy, co im dolega, ale nie ma reakcji na leki, jeszcze jedna próba i znów nic. To my musimy być organem doradczym. Często od tego, jak prowadzimy rozmowę, zależy, czy właściciel zdecyduje się na walkę, czy zakończenie próby.
Często pojawia się pytanie „co by pani zrobiła na moim miejscu”?
To złoty standard. Nieraz patrzę na zwierzę w inkubatorze i zastanawiam się, czy naprawdę nie ma szans. Myślę o wielu aspektach, o cierpieniu, o finansach, o wkładzie sił. Przypadki beznadziejne, cierpiące, są bezproblemowe. Czujesz ulgę, że zwierzę już nie cierpi. Najgorsze są przypadki wątpliwe, kiedy wiesz, że szanse są małe, ale są. I tak w kółko.
Zdarzają się też odwrotne sytuacje, kiedy namawiasz właścicieli na eutanazję, a oni nie chcą się zgodzić. Zwierzę umiera godzinami, nie możesz na to patrzeć, wiesz, że nie ma szansy. Targasz się z myślami, dzwonisz i informujesz, że nie ma poprawy. Czujesz się wtedy okropnie, jak sęp na zwłokach. Jeszcze jeden lek, jeszcze jedna kroplówka, jeszcze bezsensowny termoforek i litr tlenu. Chciałoby się przestać ratować, ale nie można okłamać właściciela. To są najgorzej zarobione pieniądze. Lepkie i brudne od czyjejś agonalnej, niesprawiedliwej śmierci.
Na drugim wychyleniu wahadła są choroby stosunkowo łatwe do wyleczenia, ale zaniedbane. Tacy ludzie często jeszcze płaczą najgłośniej, zapewniają, jak bardzo „kochają”, ile by dali, by było lepiej. A ty wiesz, że ten guz wisi tam od pół roku, aż się rozpadł do zgniłego mięsa i zaczął śmierdzieć na cały dom. I wiesz, że w dupie mieli ten guz ostatnie pół roku.
Kilka takich zwierząt jednego dnia, jednego tygodnia i nie można się podnieść z kolan. Czujesz podłość życia.
Czy jako młodą lekarkę weterynarii ktoś panią przygotowywał na zwiększone ryzyko załamań nerwowych i depresji? Wypalenia zawodowego?
Na pewno rodzice wciąż powtarzali mi, że to ciężki zawód, nie dla kobiety. Jednak myślę, że mieli zupełnie co innego na myśli niż to, co dzieje się w rzeczywistości w przychodniach weterynaryjnych. Ojciec raczej straszył mnie chorobami odzwierzęcymi i licznymi powikłaniami neurologicznymi, jakie mnie spotkają, kiedy się tym wszystkim pozarażam.
Na uczelni wśród studentów pierwszych lat panowała atmosfera splendoru i ogólnego nadęcia z powodu kierunku, który mieliśmy zaszczyt studiować. Do tej pory pamiętam wykład inauguracyjny profesora z katedry anatomii, który zaczął się słowami „właśnie wygraliście życie”. Wielokrotnie wracam myślami do tych słów, do tych profesorów, którzy na wykładach informowali nas, że lekarz weterynarii chodzi „w czystym fartuchu”. To wszystko było oderwane od rzeczywistości.
Już na studiach wielu ludziom brakowało pomocy psychologiczno-psychiatrycznej. Uczelnia obfitowała w absurdy, takie jak wyciąganie po testach algorytmu ze ściągania czy gorsza ocena z egzaminu, bo w indeksie nie była wpisana data. Kończyłam weterynarię jako osoba zestresowana, przekonana o swojej niższej wartości, pełna obaw o to, jak i czy w ogóle sobie poradzę. Budowanie poczucia własnej wartości, solidarności zawodowej, umiejętność radzenia sobie z pacjentami, ze stresem – to wszystko było mi obce.
Na studiach weterynaryjnych brakuje przedmiotów o eutanazji, o radzeniu sobie z błędami lekarskimi, ze wstydem, o zasadach ustalania cen za swoje usługi. Pełno za to syfiastej wiedzy, której nigdy nie użyje się w praktyce.
Nikt pani nie przygotował również na to, że praca ze zwierzakami będzie tak naprawdę pracą z ludźmi, ich emocjami?
Totalnie nie! Na uczelni nie mieliśmy zajęć z psychologii, z rozmowy z klientem. To był dla mnie największy cios, gdy zaczęłam pracę. Ludzie nastawieni do mnie negatywnie tylko dlatego, że jestem lekarzem weterynarii. Nie wiedziałam, że obsługa klienta jest taka trudna.
Szczytem bezczelności jest wykorzystywanie telefonu alarmowego dla swoich celów i wydzwanianie na takie numery po całej Polsce, aby uzyskać darmową poradę. A ja, odbierając telefon w Bydgoszczy, naprawdę nie wiem, co mogę zrobić z królikiem, który leży i ledwo oddycha w Białymstoku. Z tego powodu nasz telefon alarmowy został po 7 latach wyłączony.
Jest mi okropnie żal tych wszystkich zwierząt, którym nie pomogę, ale nie jestem w stanie przebić się przez głupotę, ignorancję i egoizm ludzi chcących pilnie i natychmiast załatwić swój biznes. Nie chcę, by płaciło za to moje dziecko. Są to dla mnie na tyle ciężkie decyzje, że wymagały podjęcia specjalistycznej terapii. W innym wypadku nadal odbierałabym ten telefon, nawet jakby dzwonił z Zakopanego.
”Są choroby stosunkowo łatwe do wyleczenia, ale zaniedbane. Tacy ludzie często jeszcze płaczą najgłośniej, zapewniają, jak bardzo 'kochają'. A ty wiesz, że ten guz wisi tam od pół roku, aż się rozpadł do zgniłego mięsa i zaczął śmierdzieć na cały dom. Kilka takich zwierząt jednego dnia, jednego tygodnia i nie można się podnieść z kolan”
Co najgorszego na swój temat usłyszała pani od ludzi, którzy przychodzą do lecznicy?
Chyba nie chcę tego pamiętać. Jeden z klientów groził śmiercią mojemu dziecku, moim rodzicom. Wyzywanie nie robi już na mnie wrażenia. Było za to kilku klientów, którzy zapowiedzieli, że mnie „zniszczą” albo „będą nas tępić, aż nie splajtujemy”. Boję się takich ludzi grożących, że spalą mi przychodnię z pracownikami i pacjentami w środku. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby ktoś z naszego zespołu zginął przez niezrównoważonego, chorego człowieka. Sama zostałam pobita przez klienta, sprawa jest w sądzie.
Gdy po raz kolejny słyszy pani, że jest pozbawioną uczuć morderczynią, to co pani myśli?
To zależy od dnia, mojego stanu emocjonalnego. Czasem wchodzę w stany, gdzie przyznaję takiej osobie rację, mam ochotę wyjść z firmy i już „nigdy nikogo nie zamordować”. Zamknąć ten kram i mieć pod ogonem to, co teraz będzie się działo. Wszystkie zwierzęta będą bezpieczne, jak mnie zabraknie.
Naprawdę nikt nie musi mi mówić, że jestem morderczynią. Niejednokrotnie czuję się nią sama. Decyzje o tym, czy operować, czy nie operować, są nieodwracalne. Zgon pacjenta może zdarzyć się w każdej chwili, królik może przestraszyć się inkubatora i rozbić sobie o niego głowę. Przeżyłam taką sytuację. Tego się nie da racjonalnie wytłumaczyć właścicielowi, tak samo jak ciężko wyjaśnić śmierć po podaniu narkozy u zwierzęcia. Pozostajesz z żalem właściciela, poczuciem tragedii, po tysiąc razy sprawdzasz dawkę, która była prawidłowa, i nie wiesz, co poszło nie tak.
Chyba w tym wszystkim jednak najbardziej bolą mnie oceny, że jestem „nastawiona tylko na pieniądze”. Nigdy nie byłam ukierunkowana „na kasę”. Owszem, w czasach załamania niejednokrotnie powtarzałam sobie, że „koniec z czystym pomaganiem, zmienię się w człowieka, który zacznie zarabiać na swojej firmie”, ale w ciągu kilku godzin ten stan mi przechodził. Niestety jednak nie da się prowadzić firmy „za wszy” i wszami ludziom płacić. Klienci też powinni zdawać sobie sprawę z tego, że obsługa kosztuje – jeśli przychodnia ma mieć szereg udogodnień, to klient pokrywa te koszty.
No właśnie, w powszechnym mniemaniu weterynarz to ktoś, kto się nie narobi, za to dobrze zarobi. Tymczasem badania przeprowadzone przez firmę Vetnolimits w 2018 r. wykazały, że ponad połowa lekarzy weterynarii ma problemy finansowe, z czego co piąty poważne – co oznacza, że ma problemy z przeżyciem za swoją aktualną pensję. Jak to możliwe? Przecież każdorazowa wizyta u weterynarza to koszt kilkudziesięciu – kilkuset złotych.
Przychód nie równa się dochód. Koszty uzyskania przychodu w medycynie weterynaryjnej są bardzo wysokie. Zakup leków, sprzętu – to wszystko są produkty medyczne, niezwykle kosztowne. Część z nich to produkty „niezwracalne”, które mniejsze praktyki posiadać muszą, a które nigdy na siebie nie zarobią. Zakup USG czy wyposażenie pracowni RTG to kwoty w granicach po 100 tys. zł, wyposażenie sali operacyjnej w autoklaw, stół chirurgiczny, lampy, narzędzia – to połowa tej kwoty. Załóżmy, że zabieg sterylizacji kotki kosztuje 300 zł, a my zarabiamy na tym zabiegu 100 zł, odliczając koszty pracownicze i materiały. Oznacza to, że jeśli wykonujemy 5 takich zabiegów w tygodniu, wyposażenie sali operacyjnej za 50 tys. zł zwróci się za dwa lata. Dopiero po dwóch latach sala zacznie na siebie zarabiać. A tych inwestycji jest naprawdę dużo: zestaw klatek ze stali nierdzewnej to koszt kilkunastu tysięcy, laboratorium pozwalające badać krew to kolejne 100 tys. zł…
Zważywszy ma ilość pracy i wieloletniej nauki, którą trzeba włożyć, aby zostać lekarzem weterynarii, można czuć się rozczarowanym. Sama czuję się niejednokrotnie rozczarowana swoimi zarobkami.
Biorąc pod uwagę to wszystko, co zostało powiedziane wcześniej – ma pani jeszcze siłę współczuć ludziom i ich zwierzętom?
Mimo wszystko wciąż mam siłę współczuć i zwierzętom, i ludziom. Nie doświadczam chyba „zmęczenia współczuciem”, raczej „zmęczenie umieraniem”. Największe problemy pojawiają się u mnie z rozmowami z właścicielami zwierząt, które odeszły. Od jakiegoś czasu nie umiem odpowiedzieć na pytanie: „a dlaczego ono nie żyje?”. Tak bardzo wyprowadza mnie ono z równowagi. Zarówno w przypadkach, kiedy np.: zwierzę tygodniami pogarsza się z powodu chorych nerek czy choroby nowotworowej, jak i w momencie, gdy umiera nagle.
Gdy przewlekle leczone zwierzę przyjeżdża do przychodni tak słabe, że po kilku godzinach umiera, niejednokrotnie właściciele nadal zadają to samo pytanie: „co się stało, dlaczego nie żyje?”. Pracuję nad sobą, ale mam ochotę uderzać głową w ścianę. Bo to znaczy, że nie zrozumieli wszystkich poprzednich wizyt i rozmów. Jakbym rozmawiała z czteroletnim dzieckiem. „Nerki nie działają”. „A dlaczego?”. „Ponieważ ich komórki poumierały”. „A czemu?”. „Ze starości, pani kot ma 17 lat”. „A skąd wiemy, że nie zaczną żyć?”. To są bezsensowne polemiki. Doskonale rozumiem wagę tych pytań, ale czasami to mnie już przerasta. Cały mój środek krzyczy: umarł, bo życie kończy się śmiercią!
W pracy wykańcza mnie też coś, co nazywam roboczo „chorobą dwubiegunową”. W lecznicy często nie zajmuję się jednym klientem – z gabinetu, w którym ktoś umiera, przechodzę prosto do kolejnego, gdzie właściciel przyszedł pokazać swojego nowego szczeniaczka. Te przeskoki, kiedy musisz być „uśmiechniętym, wesołym doktorkiem cieszącym się z właścicielem”, a po chwili „płaczącym, wspierającym drzewem, trzymającym załamaną rodzinę”, powodują, że czasami czuję się, jakbym była z kartonu. Znikam. Nie ma mnie, nie czuję nic. Jestem nieprawdziwa. Spokój odnajduję w beznamiętności.
Ale przecież nie możesz beznamiętnie informować klienta, że jego królikowi saturacja spadła do 60 proc. i zapalenie płuc zaraz go zabije, a my nic więcej nie możemy zrobić. Nie możesz beznamiętnie przyjmować informacji, że Kleo się wyleczyła z chłoniaka i nastąpiła całkowita remisja. Nie tego oczekują od ciebie właściciele. Nie chcą przychodzić do „rutyniary za szklaną szybą, na której nic już nie robi wrażenia”.
Wieczorami czuję się tak zmęczona, że często po prostu gapię się w ścianę. Nic nie czuję. Nie jest mi ani smutno, ani wesoło. Nie jestem w stanie wykrzesać z siebie uczuć, by wykazać choć minimum zainteresowania, tym co mówi do mnie mąż. Nawet, jeśli mnie to interesuje. Chcę nie mieć emocji. Żadnych. Żadnych filmów, żadnych bodźców, wesołych chichów i smutnych szlochów. Czysty „człowiek karton”. Błogostan.
Mam wrażenie, że od „człowieka z kartonu” jest już tylko jeden krok do ostateczności – „człowiek karton” nie widzi różnicy pomiędzy życiem a nieżyciem. Nie ma granicy, bo nie chce, by cokolwiek go cieszyło lub smuciło. Umrę – ok. Pożyję – ok. Bez znaczenia.
”Naprawdę nikt nie musi mi mówić, że jestem morderczynią. Niejednokrotnie czuję się nią sama. Decyzje o tym, czy operować, czy nie operować, są nieodwracalne. A zgon pacjenta może zdarzyć się w każdej chwili. (...) Pozostajesz z żalem właściciela, poczuciem tragedii, po tysiąc razy sprawdzasz dawkę, która była prawidłowa, i nie wiesz, co poszło nie tak”
Gdyby jeszcze raz mogła pani wybrać zawód, wybrałaby pani tak samo?
Nie wiem. Podejrzewam, że nie. Wybrałabym jakąś propozycję mniej obciążającą psychicznie. A potem po roku rzuciłabym tę robotę i poszła na weterynarię. Mam ją we krwi, od dziecka. Złożyłam tylko jeden wniosek na studia na jedną uczelnię, którą chciałam skończyć. Nie miałam planu B. Paula jest lekarzem weterynarii, ja nie umiem być kimkolwiek innym.
Mimo wszystko wciąż zdarzają się momenty, gdy kocha pani swoją pracę?
Jeśli nie kochałabym tego, co robię, nie dałabym rady wytrwać w tym zawodzie ani dnia dłużej. Ja lubię pomagać, lubię ludzi, lubię zwierzęta. Angażuję się w sytuacje właścicieli, w zdrowie ich zwierząt.
Kiedy się podłamuję, wychodzę do poczekalni i patrzę na „ścianę chwały”, pełną podziękowań i wizerunków zwierząt, które przeżyły dzięki mnie lub moim kolegom z lecznicy. To mi przypomina, że coś kiedyś mi się udało, w chwilach zwątpienia pozwala mi odbudować pewność siebie. Bo pokazuje, że dla kogoś jesteśmy ważni, że ktoś dzięki nam stał się szczęśliwy.
Paula Dziubińska-Bartylak – lekarz weterynarii, specjalista chorób zwierząt egzotycznych oraz specjalista chorób psów i kotów. Od 2014 roku prowadzi jako współwłaścicielka prywatną praktykę lekarsko-weterynaryjną zajmującą się leczeniem zajęczaków i gryzoni domowych „Sowa Egzotica” w Bydgoszczy.
Zobacz także
„Głównym problemem w relacjach psio-ludzkich jest to, że mówimy w innych językach”. Zofia Zaniewska-Wojtków i Piotr Wojtków, behawioryści psów, tłumaczą nam mowę czworonogów
„Nic nie tracisz, jeśli pozwolisz sobie pomóc” – mówi Sulimir Szumielewicz, psycholog pracujący w telefonie zaufania
Emocjonalne zdjęcia ostatnich chwil właścicieli ze zwierzętami. Ich czworonożni przyjaciele przechodzą za „tęczowy most”
Podoba Ci się ten artykuł?
Powiązane tematy:
Polecamy
Renata Szkup: „Siedemdziesiątka to nie koniec kariery, ale początek wielkiej przygody”
Co oznacza żółta wstążka przy smyczy psa? Uważaj, to nie ozdoba
Usłyszała, że powinna pracować w Biedronce zamiast być w Akademii Teatralnej. Dziś jest jedną z najpopularniejszych aktorek
Filip Cembala: „Komu z nas nie brakuje ulgi w czasach zadyszki wszelakiej?”
się ten artykuł?