Przejdź do treści

Natalia Fedan: „Chwalone dzieci wcale nie mają lepiej. One niosą ciężki plecak z oczekiwaniami”

Natalia Fedan - psycholożka, doświadczona mama, specjalistka od samoregulacji
Natalia Fedan w książce „ Bądź od małego. Holistyczne spojrzenie na zdrowie psychiczne dzieci” pisze o świadomości samoregulacji
Podoba Ci
się ten artykuł?

– „Nie musicie być najlepsi” to jest właśnie komunikat, który moglibyśmy naszym dzieciom przekazywać. Przez nadmierne komplementowanie tworzymy a’la superbohaterów, ale to nie jest prawdziwy obraz. Łatwiej żyje się w zwyczajności, kiedy dziecko widzi swoje mocne i słabe strony i wie, że może mieć różne dni: lepsze i gorsze – mówi Natalia Fedan, psycholożka i specjalistka od samoregulacji. Podkreśla, że na wychowanie dzieci warto patrzeć wielowymiarowo i szukać własnego optimum – stanu, w którym jest dobrze mnie i dziecku. Punktem wyjścia do naszej rozmowy jest książka „Bądź od małego. Holistyczne spojrzenie na zdrowie psychiczne dzieci”, którą Hello Zdrowie objęło matronatem medialnym.

 

Marta Dragan: Jest taki mem o mrożonej kawie świeżo upieczonej mamy. Odnosi się do sytuacji, kiedy młoda mama robi sobie kawę, a w ferworze macierzyńskich obowiązków przypomina sobie o niej dopiero, kiedy ta jest zimna jak lód. W książce „Bądź od małego. Holistyczne spojrzenie na zdrowie psychiczne dzieci”, w której jest pani autorką rozdziału o świadomości samoregulacji, przyznaje pani, że ten żart ją zasmuca. Dlaczego?

Natalia Fedan: Dla mnie mem o zimnej kawie jest symbolem całościowego podejścia mam. On w jakimś sensie pokazuje, że to w porządku odkładać swoje potrzeby, bo są ważniejsze rzeczy, bo są dzieci. O tym, że my jako mamy inwestujemy wszystko w dzieci, decyduje nasz naturalny instynkt. Jasne, to jest nasza biologia, ale smutne jest, że istnieje totalne przyzwolenie na to, żeby zużywać swoje siły do maksimum i chować potrzeby w kąt. Tymczasem warto szukać sposobów i na przykład tę rzeczoną kawę przelać sobie do kubka, który trzyma ciepło. To drobna potrzeba, ale te drobne potrzeby składają się na całość naszego życia. To może być też potrzeba posiedzenia, ochłonięcia, zadbania o przyjemne bodźce dotykowe. Mamy tych potrzeb mnóstwo. W momencie, kiedy ich nie realizujemy, czyli odkładamy je na później, to nie ładujemy baterii, nie dodajemy sobie paliwa, które jest nam potrzebne do zadbania o relację z dzieckiem, o jego potrzeby nie tylko te fizjologiczne, ale też emocjonalne.

Jak zmęczenie wpływa na relację?

Jeżeli mama jest zmęczona, sfrustrowana, wiecznie zagoniona, to spada jakość relacji. W chwilach wyczerpania łatwiej odzywa się złość. Okazuje się, że na tych wypalonych bateryjkach już nam się tak bardzo nie chce, mamy dość, reagujemy zniechęceniem i irytacją na kolejną potrzebę dziecka. Właśnie dlatego, że nie napełniłyśmy swojego garnuszka wcześniej.

Ta kawa jest dla mnie też symbolem tego, w jaki sposób społeczeństwo traktuje matki. Mówi się, że potrzeba całej wioski do wychowania dziecka, a i tak cały ciężar często spoczywa na mamie. Bo otoczenie wmawia jej, że jest dla dziecka jedyną niezbędną osobą i nie daje jej przyzwolenia na to, by mogła sobie wyjść – spotkać się z koleżanką, wypić kawę na mieście, pójść do kina, a dzieckiem w tym czasie zajął się ktoś inny. Społeczeństwo wymusza na matce bycie dyspozycyjną i pełnienie swojej roli przez 24 godziny na dobę.

Nadopiekuńczość wynika z lęku, a w rodzicielstwie poziom lęku już na starcie bywa bardzo wysoki, więc z automatu włączamy helikopterowanie, czyli bycie cały czas przy dziecku i dążenie do ciągłego zadowalania

W efekcie macierzyństwo zaczyna nas pochłaniać. Rezygnujemy z wielu rzeczy, bo chcemy towarzyszyć dziecku w każdej czynności, nie odstępować na krok, być na zawołanie. Czy nie jest to prosta droga do pułapki nadopiekuńczości?

Myślę, że po części może tak być. Popularne stało się rodzicielstwo bliskości, które jest czymś absolutnie dobrym, ale bywa tak, że się w tym zapędzamy, że idziemy w perfekcjonizm, chcąc, żeby każda potrzeba była zaspokojona. I tu warto się zastanowić, czy na pewno musi być zaspokojona z taką natychmiastowością, i czy musimy iść za każdym impulsem, by uszczęśliwić dziecko.

Nadopiekuńczość wynika z lęku, a w rodzicielstwie poziom lęku już na starcie bywa bardzo wysoki, więc z automatu włączamy helikopterowanie, czyli bycie cały czas przy dziecku i dążenie do ciągłego zadowalania. Bo jest przekonanie, że jak dziecko nie jest uśmiechnięte, to jest źle. Otóż niekoniecznie. Dobrze jest wtedy, kiedy dziecko doznaje różnych emocji, czyli też kiedy pojawiają się frustracje. Ważne, żeby te emocje nie były przytłaczające. Nie chodzi więc o to, żeby zaniedbywać potrzeby dziecka, tylko pamiętać, że ten mały człowiek potrzebuje pewnego marginesu, w którym uczy się na swoich błędach tolerowania frustracji.

Tu jednak warto popatrzeć na tę kwestię także z innej strony – biorąc pod uwagę stres i to, jak działa na dzieci. Jak pisze Stuart Shanker, mimo iż cywilizacja ciągle się rozwija i powinno być bezpieczniej, to poziom stresu nie spada, tylko wzrasta. Jesteśmy przebodźcowani, bo pojawiła się elektronika, z którą trochę nie umiemy się obchodzić, która pochłania nasz czas, zabiera dużo energii i utrudnia zasypianie. Odbieramy też z otoczenia więcej niż nasi przodkowie bodźców informacyjnych. Nasze dzieci z tego samego powodu są bardziej wrażliwe i reaktywne na stres związany ze zmysłami i ilością informacji, które do nich docierają. Dziecko przytłoczone odczuwa większą potrzebę kontaktu z rodzicem. Może wtedy sprawiać wrażenie, jakby cały jego świat zależał od tego, czy zaspokoimy pozorną potrzebę, pod którą może się ukrywać inna, głębsza potrzeba – ukojenia układu nerwowego dziecka poprzez kontakt z wyregulowanym układem nerwowym dorosłego bliskiego człowieka.

To wszystko składa się na obraz tego, z czym obecnie się borykamy: wszyscy w pewien sposób utknęliśmy w błędnym kole stresu. Boimy się, że zawalimy jako rodzice, więc zlęknieni gonimy za chomiczkami, które wyskakują z pudełka, czyli gasimy przeróżne pożary, zaspokajając pozorne potrzeby, kiedy tak naprawdę wszyscy potrzebujemy spokojnego i bezpiecznego kontaktu.

Jak wyłapać te ważne impulsy?

Dobrze byłoby usiąść i pomyśleć, czego właściwie chcemy, co możemy z tym zrobić, jakie mamy możliwości, do czego powinniśmy, a w zasadzie chcemy dążyć, bo „powinnam” to nie jest dobre słowo w rodzicielstwie. Zatem warto za każdym razem na nowo odpowiadać sobie na pytanie, gdzie zdecydujemy się swoją energię wydatkować, a gdzie możemy pozwolić swojemu dziecku swobodnie się rozwijać i po prostu doświadczać. Potrzeba więc uważności, obserwacji i szukania odpowiedzi na pytanie „dlaczego”. Dlaczego nie chcę dziecku pozwolić na to, żeby skakało po fotelu? Czy dlatego, że jest w tym mój lęk? Czy dlatego, że ktoś mi tak mówił, że nie wolno? Czy dlatego, że widzę, że to jest niebezpieczne? „Dlaczego” prowadzi do kolejnego pytania: „Jak”. Jak zrobić, żeby było bezpiecznie? Może mogę jakoś zbuforować upadek, np. podkładając materac pod fotel?

To oznacza, że by nie dać się wciągnąć w pułapkę napominania dziecka, pouczania, nadmiernego kontrolowania, trzeba najpierw wykonać pracę ze sobą, ze swoimi lękami.

Samoświadomość jest nieodzownym elementem budowania zdrowej relacji z dzieckiem. Pozwala zastanowić się, jak coś na nas działa, czy dobrze się z tym czujemy, czy tak chcemy postępować, czy to jest właściwe i przynosi dobre efekty, dlaczego wyręczamy, kontrolujemy i nie dajemy szansy na swobodną zabawę. Pod tym właściwie najczęściej jest lęk, obawa, trochę brak zaufania do siebie i do dziecka.

Lęk zawsze jest ostrzeżeniem, więc warto mu się przyjrzeć, potraktować z uważnością, zastanowić się, ile procent to są realne rzeczy i jakie jest prawdopodobieństwo, że coś złego się stanie. Często mamy w głowie nieokreślony obraz lęku, takie przeczucie „jak on pójdzie do szkoły bez tego zeszytu, to o Boże…”. Tylko właśnie, co oznacza to „o Boże”, co za tym idzie, co realnie może się stać i co ja mogę z tym zrobić? Załóżmy, że za brak zeszytu dostanie jedynkę. Być może będzie w strasznych emocjach. I tu pojawiają się kolejne pytania: „co to dla mnie oznacza, że będzie w emocjach? Czy mam zasoby, żeby sobie z nimi poradzić?”. I tak dalej.

Czy młodzi przypadkiem nie potrzebują takich lekcji, takiego zderzenia się z konsekwencjami swoich wyborów?

I tak, i nie. Szkoła bywa stresem nadmiarowym, a dzieci mają bardzo różne wrażliwości, reaktywności na ten stres. I wszystko zależy od tego, co idzie za tą jedynką. Jeżeli ona będzie tylko na zasadzie „dostajesz ostrzeżenie, pamiętaj, że posiadanie zeszytu to twój obowiązek”, to jest to sytuacja, którą dziecko sobie w prosty sposób wytłumaczy: „ok, popełniłem błąd, coś nie wyszło, koryguję”. Natomiast czasami bywa tak, że poza jedynką w dzienniku uczeń musi zderzyć się z nadmiarową reakcją nauczyciela. To jest kolejny element naszej układanki, czyli na ile my jako społeczeństwo tworzymy wspierające środowisko do tego, żeby dzieci popełniały błędy.

W swojej praktyce spotkałam się z bardzo różnymi reakcjami, poza „ok, to jest tylko błąd”, dzieci potrafiły dostawać informację zwrotną, że zawiodły, że są do niczego itd. Jeżeli dziecko za brak zeszytu słyszy, że jest do niczego, to taki komunikat może je przytłoczyć i ono niewiele się z tego doświadczenia nauczy.

Jako społeczeństwo powinniśmy więc popracować nad podejściem do błędów, a jako rodzice przyglądać się temu, co doświadczenie radzenia sobie z niepowodzeniami robi naszemu dziecku, jakich umiejętności potrzebuje, aby zmierzyć się z tą sytuacją. Dobrze jest myśleć w kategoriach optimum, czyli mamy taką bazową strefę komfortu i bezpieczeństwa emocjonalnego, poznawczego, sensorycznego i stopniowo staramy się ją poszerzać.

Jak to w praktyce wygląda?

Mamy dwulatka, który ciężko znosi odraczanie gratyfikacji. Po każdym „nie” jest 40-minutowa drama, to znaczy na każde „nie kupię/nie dam” dziecko reaguje krzykiem i płaczem. I my wiemy, że to trzeba potrenować, bo im dalej w las, tym będzie gorzej, ale robimy to, podążając za swoimi i dziecka realnymi potrzebami. Zastanawiamy się, czy mamy zasoby, żeby pomóc dziecku poradzić sobie z emocjami związanymi z odmową i czy to dobry moment dla niego na naukę tej umiejętności. Analizujemy więc, jaki dzień ten mały człowiek ma za sobą, co się wydarzyło, czy to doświadczenie nie będzie dla niego zbyt przytłaczające. Bo jeśli na przykład miał kilka wymagających sytuacji w żłobku, w tym kilka odmów, do tego czuł dyskomfort z powodu upału, a na obiad dostał coś, czego nie lubi, więc odczuwał głód, to pytanie, czy to jest odpowiedni moment, żeby uczyć się odraczania gratyfikacji? Czy nie lepiej tym razem odpuścić i po prostu zadbać o to, by układ nerwowy małego człowieka miał szansę odpocząć i zregenerować zasoby?

Wszyscy w pewien sposób utknęliśmy w błędnym kole stresu. Boimy się, że zawalimy jako rodzice, więc zlęknieni gonimy za chomiczkami, które wyskakują z pudełka, czyli gasimy przeróżne pożary, zaspokajając pozorne potrzeby

I znów odzywa się potrzeba dużej uważności na siebie i dziecko.

Dokładnie tak. Rodzic musi czasami żonglować strefami stresorów. Jeśli w jednym obszarze jest za dużo stresorów, wtedy dziecko nie ma zasobów na stresory z innego obszaru, np. jeśli ma bardzo przeciążone zmysły i zmęczone ciało, może nie mieć zasobów na stres poznawczy czy społeczny. Warto popatrzeć na dziecko całościowo i poszukać równowagi w poszczególnych obszarach. To oznacza, że czasem będzie trzeba zdecydować i zrezygnować z dodawania stresorów w jakimś obszarze, jeśli inne są mocno przeciążone.

Najlepiej zacząć od zadbania przede wszystkim o potrzeby biologiczne, czyli potrzeby ciała, jak nakarmienie, napojenie, czynności fizjologiczne, ale też kwestie sensoryczne, które często są źródłem ukrytych stresorów. Na przykład zadbanie o poziom ciszy w ciągu dnia otwiera trochę więcej przestrzeni na radzenie sobie ze stresorami w obszarze emocjonalnym i poznawczym, w tym właśnie na radzenie sobie z ewentualną odmową rodzica. To trochę szukanie własnych ścieżek na zapewnienie sobie i dziecku komfortu w tych fragmentach rzeczywistości, w których realnie możemy to zrobić.

Jak lęk rodzica wpływa na dziecko?

Przede wszystkim zaszczepia w nim duży poziom lęku i braku zaufania do siebie. Dziecko widzi to tak: jeżeli rodzic się o mnie boi, to znaczy że jest ku temu jakiś powód, więc moje zasoby i siły nie są wystarczające. Rzucone nieświadomie „uważaj, bo się przewrócisz” jest czymś, co dziecko później uwewnętrznia, a więc może ciężej realizować kolejne wyzwania, może zacząć unikać pewnych zadań, tkwiąc w przekonaniu, że nie jest wystarczająco dobre. Zlękniony rodzic daje dziecku komunikat „nie poradzisz sobie”.

Jest jeszcze jedna pułapka wynikająca z tego lęku: chcąc przykryć własne obawy, często zaczynamy nadmiernie chwalić dziecko, mówić „jesteś najlepszy”. Tylko to nie do końca spełnia taką rolę, jak byśmy chcieli, bo może zaszczepiać w dziecku fałszywy obraz siebie, wywołać syndrom oszusta („niby świetnie mi idzie, ale zaraz ktoś przyłapie mnie na błędzie”).

Wpajanie bycia najlepszym często podlega szybkiej weryfikacji już w rzeczywistości przedszkolnej, a później szkolnej, kiedy takich „najlepszych” jest więcej, kiedy to Zosia zgarnia komplementy od pań, bo jest szybsza w zgadywanki.

To naturalnie rodzi niechęć albo rywalizację. Dziecku, które dostaje sprzeczne komunikaty, trudno jest się odnaleźć w takiej sytuacji. Zawsze podkreślam, że chwalone dzieci wcale nie mają lepiej. One niosą ciężki plecak z oczekiwaniami typu „muszę być najlepsza/y, żeby było ok”. Dlatego od „najowania” lepsza jest prawda, czyli „to ok, że ci nie wychodzi”. „Nie musisz być najlepsza” to jest właśnie komunikat, który moglibyśmy naszym dzieciom przekazywać.

Przez nadmierne komplementowanie tworzymy a’la superbohaterów, ale to nie jest prawdziwy obraz. Łatwiej żyje się w zwyczajności, kiedy dziecko widzi swoje mocne i słabe strony i wie, że może mieć różne dni: lepsze i gorsze, a także że są różne drogi do osiągnięcia celu: wymagające więcej bądź mniej wysiłku.

Zamiast chwalenia, dobrze byłoby przenieść ciężar na docenienie wysiłku, czyli w miejsce „przepiękny rysunek” dajmy „widzę, że dużo pracy włożyłaś w narysowanie tego obrazka”. Wyrażajmy zachwyt, jeśli faktycznie tak czujemy, ale przede wszystkim doceniajmy zaangażowanie: „widzę, że to wymagało od ciebie dużo pracy”, „zobacz, tym razem zrobiłaś to dużo lepiej niż ostatnio”. Warto kształtować w dzieciach odwagę do popełniania błędów. Kiedy wyłącznie je chwalimy, to udajemy, że tych błędów nie ma. I jak wtedy dziecko ma przyjść do nas i powiedzieć „słuchaj, tutaj sobie nie radzę, czy możesz mi pomóc?”. Przecież to byłoby jak przyznanie się do „niedowiezienia”.

Bardzo żałuję, że nie ma w języku polskim książki Brené Brown o niedoskonałym rodzicielstwie. Ona dużo pisze o tym, że dary niedoskonałości tworzą relacje. Myślę, że gdybyśmy jako społeczeństwo nieco odpuścili i potrafili powiedzieć sobie i innym „tutaj nie do końca mi coś wychodzi”, to być może poprawiłyby się nam wszystkim relacje.

na rysunku: kobieta chowa się przed potworem obrazującym lęk, tekst o zaburzeniach lękowych - Hello Zdrowie

Jak reagują rodzice, kiedy mówi im pani, że żeby pomóc dziecku, najpierw trzeba uzdrowić siebie?

Bardzo różnie. Ta świadomość, że trzeba poszukać w swoim wnętrzu, nie dla każdego jest łatwa do przyjęcia. Często bywamy poranieni albo tak poukładaliśmy sobie swój obraz świata, że nie mamy za bardzo miejsca na tę pracę nad sobą.

Od czego ją zacząć?

Od dania sobie pozwolenia na to, że nie jestem doskonała. To się często wiąże z takim odczuciem jak wstyd. To bardzo trudna emocja, określana tą najboleśniejszą. Jak pisze Brené Brown, z wszystkimi innymi emocjami jakoś sobie radzimy. Co prawda nie jest nam po drodze też ze złością i smutkiem, więc potrafimy je w sobie upychać. Natomiast wstyd najbardziej nas obciąża i zamyka na innych ludzi. Warto go przełamywać, ale w warunkach dla nas komfortowych.

Pomóc może w tym samowspółczucie, czyli uznanie, że każdy popełnia błędy i to jest ok, bo to jest doświadczenie bycia człowiekiem. Zatem, jeśli wszyscy popełniamy błędy, to mogę – zamiast się za nie katować, krytykować i wpędzać w poczucie winy – dać sobie współczucie, troskę i przyznać się, że „tym razem mi nie wyszło, zawaliłam, ale tak się zdarza”.

Cierpienie maleje, kiedy traktujemy je z troską, a rośnie, kiedy dokładamy sobie samokrytyką. Chowając wstyd, przekształcamy go w złość, zaczynamy obwiniać innych, zaczynamy czuć zdenerwowanie na innych, powarkujemy, przerzucamy odpowiedzialność… We współczuciu możemy pójść kawałek dalej, czyli wziąć odpowiedzialność za to, co mogę. Jeśli nakrzyczę na dziecko i wiem, że takie zachowanie nie jest w moim systemie wartości, to poprzyglądam się temu dlaczego tak się stało oraz co mogę następnym razem zrobić w analogicznej sytuacji. Samowspółczucie otwiera możliwość konfrontowania się z prawdą o sobie.

Ostatnio Natalia Klimas opublikowała na Instagramie takie nagranie z auta, na którym pokazuje, jak skrajnie oceniamy siebie jako mamy: raz jestem z siebie dumna, za chwilę jestem fatalną mamą. Czy rodzicielstwo jest wieczną sinusoidą?

Jestem mamą od 23 lat i trochę tak jest, że cały czas utrzymujemy się na tej sinusoidzie. Natomiast warto nie koncentrować się tak całkowicie tylko na byciu mamą. To jest jedna z naszych ról. Ona jest bardzo ważna życiowo i rozwijająca, ale warto budować sobie też inne fragmenty siebie i swojego życia.

Trochę jest też tak, że my w tę sinusoidę za bardzo płyniemy, czyli za bardzo idziemy za tymi ocenami samych siebie. Chcąc nie chcąc, posługujemy się tym, czego byśmy chciały uniknąć dla naszych dzieci. Z łatwością przychodzi nam mówienie „jestem świetna” albo „beznadziejna”, przy czym z reguły ta „świetna” jest odniesieniem. A gdyby tak być gdzieś pośrodku? Myślę, że warto patrzeć na wychowanie dzieci wielowymiarowo, z różnych perspektyw – też z perspektywy swojego wnętrza i swoich zasobów – i szukać własnego optimum.

Czym jest to optimum?

To stan, w którym jest dobrze mi i dziecku. Mogę być niedoskonałą, ale wystarczająco dobrą mamą, która wspiera, tworzy możliwie dobre warunki, ale to, w jaki sposób dziecko to odbierze i jakie emocje będą za tym szły, to jest wypadkowa wielu czynników. Zarówno tego, co dzieje się wewnątrz dziecka, jak i tego, co jest w jego dalszym otoczeniu, np. w szkole. Nie przeceniajmy zatem swojej roli. My możemy zrobić tylko kawałek: zadbać o relacje i poczucie bezpieczeństwa. Nie możemy życia przeżyć za dziecko. Ono ma własną osobowość, emocje, stresory i pomysły na to życie.

Spójrzmy na tę wspomnianą sinusoidę jak na fale, po których sobie surfujemy. Czasami bywa wystarczająco dobrze i stabilnie, a czasami nieco gorzej, bo przychodzi większa fala, która przynosi trudniejsze wyzwania. Wszystkie te stany są normalne, więc zamiast dążyć do jakiejś wersji siebie, lepiej cieszyć się po prostu relacją i rozwojem.

Okładka książki „Bądź od małego. Holistyczne spojrzenie na zdrowie psychiczne dzieci” - Hello Zdrowie

materiały wydawnictwa Sensus

„Bądź od małego. Holistyczne spojrzenie na zdrowie psychiczne dzieci” to holistyczny poradnik dotyczący zdrowia psychicznego dzieci. Napisany w przystępny sposób, bierze pod uwagę kluczowe czynniki wpływające na stan psychiki najmłodszych. Porusza kwestie dotyczące ich dobrostanu społecznego, emocjonalnego i behawioralnego, warunkujące zdrowy rozwój i szczęśliwe życie. Autorami projektu są zespół Fundacji Małgorzaty Braunek „Bądź” oraz prezeska Fundacji, Orina Krajewska. Ekspertki i eksperci, którzy w poszczególnych rozdziałach dzielą się swoją wiedzą, zwracają uwagę na kwestię emocji i na to, jak my, dorośli, możemy pomagać dzieciom sobie z nimi radzić.

Książka ukazała się 27 listopada 2024 r. nakładem wydawnictwa Sensus. Hello Zdrowie objęło ją swoim matronatem medialnym.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?