Pszczoły pomogły odmienić jej życie, teraz działa na ich rzecz. „Wyciągnęły mnie z depresji”
Zamieniła agencję reklamową na działalność społeczną i wspieranie małych rzemieślniczych manufaktur. Zamiast produkować dla klientów tysiące długopisów z ich logo, zebrała ponad 100 artystów, którzy stworzyli za darmo prace przedstawiające pszczoły, by wspomóc ją w ratowaniu zapylaczy, bez których ludzkość nie przetrwa. Teraz ze swoją akcją „Zróbmy to razem dla pszczół” (ang. Together for Bees) Diana Dyba podbija Szwajcarię. Jak podkreśla, to wszystko nie stałoby się, gdyby nie ciężka choroba…
Miała pani 23 lata, gdy otworzyła własną firmę i to na dodatek taką, która odniosła sukces. Godne pozazdroszczenia!
Założenie agencji reklamowej było dla mnie naturalnym krokiem, ponieważ miałam już doświadczenie w tej branży. W poprzednich firmach wiele rzeczy mi się nie podobało, więc doszłam do wniosku, że chcę robić to samo, tylko na własnych zasadach, trochę mniej agresywnie i przede wszystkim uczciwie. Jednak pewnych rzeczy nie byłam w stanie zmienić: branża reklamowa cały czas dynamicznie się zmieniała, zasady rynkowe były bezlitosne, a klienci ciągle chcieli wszystko na wczoraj. Śmiałam się, że potrzebuję bardzo dobrej odżywki do rzęs, żeby móc na tych rzęsach bez przerwy stawać.
Co to stawanie na rzęsach oznaczało w rzeczywistości?
Zdarzało mi się, że byłam ściągana z urlopu, ponieważ klientka chciała, żebym osobiście wszystko sprawdziła na miejscu, mimo że mój zespół pracował na tip-top i każdy szczegół projektu był dopracowany. Przekraczanie granic w tej branży to chleb powszedni, a ja wtedy nie umiałam ich postawić, więc rzucałam wszystko i wracałam z urlopu w trakcie jego trwania. Specjalizowałam się w ratowaniu zawalonych projektów po innych; miałam renomę specjalistki od zadań niemożliwych. Był czas, kiedy byłam z tego dumna, że w oczach moich klientów nie skupiam się na problemie, ale na znalezieniu rozwiązania każdej trudności. Nie miałam jednak świadomości, jak bardzo praca w takim trybie wypala. Po 12 latach prowadzenia własnej firmy, doszłam do ściany, bo pracowałam już na oparach, nie wiedząc kompletnie, po co ja to wszystko robię.
Co stanowiło dla pani moment przełomowy?
Pamiętam taką sytuację, gdy do firmy przyszły zamówione dla klienta długopisy, 30 tys. sztuk. Okazało się, że tysiąc z nich producent określił jako buble, bo logo było minimalnie przesunięte. Wiadomo, że zawsze są jakieś odrzuty, które nie nadają się do wysłania klientowi. Jednak wtedy byłam już w takim stanie, że dawno temu straciłam zdrowy ogląd sytuacji. Popatrzyłam więc na to pudełko z długopisami i doszłam do wniosku, że robię buble, że cała moja praca to jeden wielki bubel. Te długopisy wydały mi się końcem świata.
Ta reakcja była zupełnie nieadekwatna do tego, co się stało.
Oczywiście. Ale wtedy tego nie widziałam. Trudno się temu dziwić, bo przez lata byłam świadkiem wielu sytuacji, gdy klienci z powodu niedostarczonych na czas gadżetów reklamowych krzyczeli, płakali, robili karczemne awantury. I nie chodzi tu o kilkudniowe opóźnienie, ale godzinne. Długopisy miały być o 12, a były o 13 i to powodowało reakcje, jakby zaraz miał nastąpić koniec świata. Albo inna historia związana z pracą kuriera, który się spóźniał, bo stał w korku. W efekcie cała w nerwach byłam z tym biednym kurierem na łączach non stop i na żywo relacjonowałam klientowi, gdzie obecnie jest i za ile dojedzie. A klient robił awanturę i żądał potem za półgodzinne spóźnienie pokaźnego rabatu. Albo inna historia, gdy przywiozłam klientce próbkę jakiegoś materiału, a ona wyrzuciła ją przez okno i kazała mi się wynosić. Dodam tylko, że w budżecie na to coś przewidziała złotówkę, a chciała, żeby wyglądało jak za 10 zł.
Straciła pani serce do tej pracy?
Absolutnie. Nie chciałam już robić bubli i przeżywać potwornych frustracji z powodu długopisów. Okazało się, że mam nerwicę, która była efektem tego, że kompletnie nie umiałam odpoczywać. W związku z tym w pewnym momencie przestałam wyjeżdżać na urlop, a jak wyjeżdżałam, to i tak pracowałam non stop, cały czas pod telefonem. Pamiętam, jak będąc w Stanach, dostałam SMSa: „Diana, mamy problem z piłką”. Wtedy pomyślałam: „Jak ja mogłam zostawić zespół z takimi dylematami?”. Tymczasem sama przyzwyczaiłam moich współpracowników, że zawsze jestem na każde ich skinienie i rozwiążę osobiście każdy, nawet najmniejszy problem.
Czy nerwica, którą u pani stwierdzono, zatrzymała panią?
Niestety nie. Poszłam dalej, a to w okrutny sposób odbiło się na moim życiu prywatnym. Najbardziej na świecie marzyłam o tym, żeby być mamą. Jednak się nie udawało. I to było dla mnie dosłownie i w przenośni gwoździem do trumny. Depresja zaatakowała mnie wtedy z taką siłą i z taka mocą, że nie byłam w stanie wstać z łóżka. Miałam poczucie, że przegrałam życie, bo nie udało mi się spełnić największego marzenia o macierzyństwie, a w zamian zarzynałam się z zupełnie złych pobudek.
Zapłaciła pani bardzo wysoką cenę…
Tak, bardzo dużo mnie to wszystko kosztowało. Choć obecnie mogę powiedzieć, że mam to za sobą, ponieważ jestem po długiej terapii. Mimo to cały czas pracuję nad sobą. Ale już jestem w takim miejscu, że mogę o tym mówić, choć ciągle jest to dla mnie bardzo bolesny temat. Pogodziłam się z tym, mając świadomość, że to doświadczenie było dla mnie drogowskazem: zatrzymaj się, koniec tych bubli, to nie jest nic warte, bo świat nie na tym polega, a życie jest gdzie indziej.
Gdy zachorowałam na depresję, robiłam wszystko, żeby nikt nic ode mnie nie chciał. Nie byłam w stanie z nikim się kontaktować, rozmawiać przez telefon, najprostsze czynności stanowiły dla mnie trudność nie do pokonania. Umiałam jedynie pogrążyć się w otchłani choroby. Wszystko mnie przerażało, każda próba kontaktu zewnętrznego świata ze mną zwalała mnie z nóg. I na dodatek to moje życzenie się spełniło. Bo gdy przestałam odpowiadać na telefony, one w pewnym momencie całkowicie ucichły. To była dla mnie kolejna lekcja: jeśli przestajesz na chwilę robić coś dla innych, to ludzie przestają dzwonić. Znikasz. Miałam wtedy poczucie, że zostałam całkowicie sama. Choć teraz patrzę na to inaczej, bo dzięki temu ogromnemu kryzysowi życiowemu i przemianie, którą przeszłam, zdałam sobie sprawę z tego, kim jestem, czego od życia chcę, co jest dla mnie ważne.
”To doświadczenie pozwoliło mi zobaczyć, że nie potrzebuję rad, prawd objawionych, jak coś trzeba wykonać, bo mogę to zrobić po swojemu. I nie dotyczy to tylko pracy, ale też życia, które chcę przeżyć na własnych zasadach, z nikim się nie porównywać, nie być oceniana, ani nikogo nie oceniać”
W jaki sposób próbowała pani znaleźć odpowiedzi na te fundamentalne pytania? Czy terapia okazała się tą drogą do siebie?
Tak, choć ta droga była wyjątkowo długa i wyboista. Po załamaniu nerwowym poddałam się psychoterapii i wtedy też zaczęłam pisać bloga o dwuznacznym tytule jestemwlesie.pl. Dwuznacznym, bo z jednej strony nasz dom stał w pięknym lesie pod Warszawą, a z drugiej byłam na zakręcie życiowym i dlatego ten tytuł idealnie do mnie pasował. Blog miał być odskocznią, miejscem wolności intelektualnej, polem, na którym nie musiałam hamować swojej kreatywności. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy, że będzie zaczątkiem czegoś zupełnie nowego.
Zanim jednak tak się stało, postanowiliśmy z mężem, który również był wycieńczony pracą, tylko w korporacji, że potrzebujemy przerwy. Doszliśmy do wniosku, że to, co robimy, nie prowadzi nas tam, gdzie chcemy być. Na przykład zbudowaliśmy piękny dom, w którym chcieliśmy mieć rodzinę… A to nam nie udało się zupełnie. Więc sprzedaliśmy dom i pojechaliśmy na rok do Kalifornii. Chcieliśmy się uczyć nowych rzeczy i spełnić marzenie o mieszkaniu za granicą, a o Kalifornii oboje marzyliśmy od lat. Zrezygnowaliśmy z życia, które było zaplanowane w najdrobniejszym szczególe, na rzecz tego, co kompletnie nieznane.
Jak ta podróż zmieniła pani nastawienie do siebie, pracy, świata?
Dla mnie wyjazd do Stanów to miał być przede wszystkim czas odpoczynku, przewietrzenie głowy, zmiana środowiska. I to wszystko się udało. Zapisałam się do szkoły językowej, dzięki czemu szkoliłam angielski, zaangażowałam się w działalność społeczną, pomagałam m.in. starszym osobom. Chciałam złapać inną perspektywę. Wyjazd okazał się też początkiem zmiany, która dokonała się nie tylko we mnie, ale także w moim mężu. Z tej ponad rocznej podróży oboje wróciliśmy odmienieni. Co nie znaczy, że dzięki pobytowi w Stanach wszystko teraz było super. Miałam mnóstwo wątpliwości, czy to, w czym się szkoliłam przez lata, czego się nauczyłam w życiu, co robiłam w Kalifornii, przyda się w jakiejkolwiek innej dziedzinie.
Po powrocie zamknęłam firmę i zaczęłam szukać pracy. Wtedy od – jak mi się wydawało – bliskich mi osób, z którymi wcześniej współpracowałam, dowiedziałam się, że muszę wszystko zaczynać od nowa, że nikt mnie nie zatrudni na stanowisku menedżerskim, a takich poszukiwałam, bo nie znam języka korporacyjnego. Dowiedziałam się, że skoro prowadziłam własną firmę, to powinnam zacząć od bycia asystentką w dużej organizacji.
To doświadczenie okazało się dla pani nie mniej trudne…
Poczułam się bardzo niedoceniona, umniejszano moim umiejętnościom, zaczęłam się bać, czy po prowadzeniu własnej firmy odnajdę się na rynku pracy. Mimo to wzięłam udział w rekrutacji do międzynarodowej korporacji na stanowisko, które wydawało mi się stworzonym dla mnie. Doszłam do ostatniego etapu, gdzie oprócz mnie została jeszcze jedna kandydatka, ale nie dostałam tej pracy. Oddałam walkowerem tę posadę.
Dlaczego?
Po ogromnej radości, że zaszłam tak daleko, nastąpił u mnie totalny paraliż, pojawiły się potworne lęki, nie byłam w stanie ruszyć się z domu. Mąż zawiózł mnie do psychologa, potem do lekarza psychiatry. Diagnoza brzmiała: załamanie nerwowe i głęboka depresja.
Wtedy zdałam sobie sprawę, że dłużej nie mogę zajmować się sobą na pół gwizdka, że muszę i chcę skupić się na sobie, bo inaczej nie ruszę z miejsca. Do tej pory ignorowałam wszelkie alarmy, czerwone lampki, jechałam dalej, mimo że ciało dawało mi tyle znaków. Aż w końcu powiedziało mi stop. W efekcie po półtorarocznym odpoczywaniu w Kalifornii, skończyłam na przymusowym leczeniu choroby, która unieruchomiła mnie na kolejne pół roku. To był dla mnie potwornie trudny czas; nie byłam w stanie sama nawet wsiąść do autobusu, rozmawiać z innymi, robić najprostszych rzeczy. Nie miałam na nic siły.
Mówi pani o sobie, że jest osobą kreatywną. Czy ten zasób okazał się pomocny w czasie pani drogi ku zdrowieniu?
Tak, bardzo. To kreatywność pozwoliła mi odkryć, co chcę robić w życiu. Ale zanim tak się stało, terapeutka zachęcała mnie, żebym oprócz wielogodzinnych spacerów i obcowania z naturą, która miała i ma na mnie bardzo kojący wpływ, zajmowała się twórczo tym, co sprawia mi przyjemność, co uważam za rozwijające. Obok bloga o lesie pojawiły się więc fotografia, szydełkowanie, kintsugi, czyli japońska sztuka naprawiania porcelany za pomocą złota, lepienie z gliny, czyli wymagające skupienia zajęcia manualne. To było bardzo cenne doświadczenie, bo okazało się, że wszystko, w co się angażowałam, dobrze mi wychodziło. Dzięki temu przekonałam się, że w moich rękach jest moc.
Wtedy też pojawiło się najpierw zainteresowanie, a potem fascynacja rzemiosłem, sztuką tworzenia czegoś własnoręcznie. To zainspirowało mnie do rozpoczęcia prowadzenia bloga „Zrób to po swojemu”, co stanowiło formę terapii, było próbą szukania tego, czym chcę zająć się w życiu. To także była okazja do obserwowania innych i uczenia się od nich, jak robić to, co się lubi, i żyć w zgodzie ze sobą.
Clarissa Pinkola Esté w swojej słynnej książce „Biegnąca z wilkami” pisze o własnoręcznym szyciu przez kobietę trzewików, które stanowią symbol życia na własnych zasadach…
Właśnie tak! To doświadczenie pozwoliło mi zobaczyć, że nie potrzebuję rad, prawd objawionych, jak coś trzeba wykonać, bo mogę to zrobić po swojemu. I nie dotyczy to tylko pracy, ale też życia, które chcę przeżyć na własnych zasadach, z nikim się nie porównywać, nie być oceniana, ani nikogo nie oceniać. To był też czas, kiedy spotykałam się z różnymi twórcami i całkowicie zakochałam się w rzemiośle. Pojawił się wówczas kolejny pomysł, żeby połączyć to, co już umiem, z tym, czym chcę się zajmować. Postanowiłam zająć się promowaniem rzemiosła, polskich marek, które są nie tylko wspaniałe, ale też stanowią znakomitą przeciwwagę dla bubli produkowanych w Chinach na ogromną skalę.
Gdzie w tym wszystkim znalazło się miejsce dla pszczół? Jak to się stało, że zajęła się pani właśnie nimi? Mówiła pani, że same panią znalazły, że same do pani przyszły…
Tak, to prawda, same mnie znalazły (śmiech). Któregoś dnia zadzwonił do mnie znajomy z „poprzedniego życia” i zapytał, czy nie pomogłabym mu w stawianiu nowej marki. Nie wiedział, że zamknęłam firmę i szukam własnej drogi. I pewnie bym odmówiła, gdyby nie fakt, że była to marka właśnie związana z pszczołami. Chodziło o przedsięwzięcie o wdzięcznej nazwie „Roi się”, a polega ono na tym, że dwóch chłopaków, Jacek i Tomek, prowadzą w Puszczy Iłżeckiej w Świętokrzyskiem pasiekę. Osoby i firmy, które zaadoptują ul, dostają w zamian to, co pszczoły wyprodukowały. Z pieniędzy uzyskanych w ten sposób wspiera się m.in. fundację, która zajmuje się budowaniem kolejnych uli i pasiek. Dzięki temu projektowi pokochałam pszczoły. Przyglądałam się ich pracy w ulu, co stanowiło formę medytacji. To, w jaki sposób współpracują ze sobą, jak działają, ogromnie mnie wciągnęło. Bardzo zaangażowałam się w ten projekt, do tego stopnia, że prowadziłam warsztaty dla firm, gdzie opowiadałam o pszczołach i ich znaczeniu dla ludzkości.
Na jednym z takich spotkań była obecna moja przyszła szefowa, która jest biznes angelem i która po warsztatach zadzwoniła do mnie i zaproponowała, żebym poprowadziła dla niej nową markę. Nie musiałam odbywać rozmów kwalifikacyjnych, przechodzić wieloetapowej rekrutacji, ponieważ Ania zobaczyła we mnie pasję i zaangażowanie w to, co robię. Jestem ogromnie wdzięczna losowi, że spotkałam osobę, która pozwoliła mi zbudować piękny projekt, w który angażowałam si aż do kolejnej przeprowadzki.
”Artysta, który namalował pszczołę, oddaje ją do adopcji jednej z zainteresowanych marek. Ta może umieścić tę pszczołę na swoich produktach, a w zamian wspiera finansowo ustaloną wspólnie organizację, która prowadzi projekty służące bioróżnorodności i dbaniu o dzikie pszczoły oraz wspiera artystę w jego działalności”
Wróćmy jeszcze do pszczół. Działalność dla Roi się okazała się dla pani niewystarczająca.
Tak, chciałam zrobić dla pszczół coś więcej i przede wszystkim chciałam skupić się na pszczołach dzikich, nie tylko miodnych. I w ten sposób powstał mój autorski projekt „Zróbmy to razem dla pszczół”, który ma charakter społeczny, jest całkowicie pozbawiony pierwiastka komercyjnego, a jego celem jest szerzenie wiedzy o dzikich pszczołach, bioróżnorodności i ekologii. Niezwykle ważne jest, żebyśmy zachowali równowagę między pszczołami hodowlanymi a dzikimi, bo w Polsce pszczół hodowlanych jest za dużo, mamy zbyt wiele pasiek, za często je stawiamy, a na dodatek robimy to ze względów komercyjnych.
Jak pani akcja wspiera ochronę pszczół?
Działam w pojedynkę, ale współpracuję z organizacjami, którym los pszczół nie jest obojętny. W ten sposób udało się nam wspólnie m.in. zbudować edukacyjne centrum pszczele w Warszawie, siać łąki, bez których pszczoły nie mogą funkcjonować. Udało mi się zaangażować wielu rzemieślników, którzy projektowali przepiękne przedmioty specjalnie na tę akcję i które były licytowane, a dochód z nich wspierał organizacje działające na rzecz pszczół. W 2023 r. wpadłam na pomysł zorganizowania Wielkiej Wystawy Pszczół. Artyści, którzy zechcieli wziąć w niej udział, mieli za zadanie namalować pszczołę, oczywiście w dowolnej technice i własnej interpretacji. Zależało mi na tym, żeby ta dowolność formy i mnogość technik, które stosują artyści, była nawiązaniem do bioróżnorodności, żeby pokazać, że inność i różność to jest nasza super moc.
Wystawa zorganizowana w warszawskim Instytucie Wzornictwa Przemysłowego okazała się wielkim sukcesem.
Tak, pierwotnie miała trwać miesiąc, czyli od obchodzonego w Polsce Wielkiego Dnia Pszczół, który przypada na 8 sierpnia, do 9 września 2023 r. Została jednak przedłużona na prośbę Instytutu do końca stycznia 2024 r. Pokazano na niej prace ponad 80 artystów, co z pewnością wpłynęło na jej powodzenie i zainteresowanie. W wystawie wzięli udział m.in.: Aleksandra Waliszewska, Pola Dwurnik, Joanna Sarapata, Martyna Chech, Bartek Kiełbowicz, Joanna Czajkowska czy Magda Pankiewicz. Miała ona formę instalacji pod sufitem, co sprawiało, że każdy, kto odwiedzał Instytut Wzornictwa Przemysłowego nawet w innej sprawie, zwracał uwagę na pszczoły. Dla mnie to jest niezaprzeczalny dowód na to, że potrzebujemy kontaktu z przyrodą, chcemy powrotu do korzeni i natury, która koi nas jak nikt inny.
W tym roku Wielka Wystawa Pszczół przekroczyła granice Polski.
Najpierw miała swoją premierę 8 sierpnia w Wielkim Dniu Pszczół na mojej stronie internetowej, którą postawiłam dla tego projektu, czyli togetherforbees.com. Strona jest angielskojęzyczna, ponieważ zależy mi, żeby projekt miał charakter globalny, a nie tylko lokalny, co jak się okazało, jest nie tylko możliwe, ale cieszy się dużym zainteresowaniem. Zgłaszają się do mnie zagraniczne marki, które chcą się włączyć w projekt i zaadoptować pszczółkę artystyczną.
Na czym ta adopcja polega?
Artysta, który namalował pszczołę, oddaje ją do adopcji jednej z zainteresowanych marek. Ta może umieścić tę pszczołę na swoich produktach, a w zamian wspiera finansowo ustaloną wspólnie organizację, która prowadzi projekty służące bioróżnorodności i dbaniu o dzikie pszczoły oraz wspiera artystę w jego działalności.
Teraz działa pani na rzecz pszczół szwajcarskich?
Wyprowadziłam się do Szwajcarii i udało mi się nawiązać współpracę z polsko-szwajcarskich Instytutem Kultury i Edukacji, który zorganizował tutaj moją wystawę. Miała ona premierę 27 października i zbiegła się z Dniem Edukacji, co było okazją do rozmów z nauczycielami o bioróżnorodności i rozpowszechnianiu tego tematu w szkołach. Chcemy, żeby wystawa w 2025 r. miała większy rozmach, trwała dłużej, ok. trzech miesięcy.
Dlaczego pracuje pani na rzecz pszczół za darmo?
To jest bardzo dobre pytanie. I przyznam się szczerze, że wielokrotnie się nad tym zastanawiałam. Na dodatek wiele osób mnie o to pyta. I doszłam do wniosku, że odczuwam tak dużą wdzięczność wobec natury, wobec pszczół, które po części wyciągnęły mnie z otchłani depresji, że na razie nie umiem i nie chcę brać pieniędzy za działalność na ich rzecz. Myślę, że jeszcze nie chcę umiejętności biznesowych przekuć na zarobek, gdy chodzi o pszczoły. Wiem też, że całkowite poświęcenie się kwestiom ochrony natury bez jakiejkolwiek finansowej gratyfikacji to nie jest dobra droga, ale na razie jeszcze brakuje mi jakiegoś puzzla, żeby te dwie kwestie spiąć.
Zobacz także
Rok okiem pszczoły. „Rój pszczeli to jeden wielki superorganizm, w którym istnieją poszczególne role i zasady zmieniające się w zależności od wieku każdej z pszczół” – mówi pszczelarka Natalia Jakubus
Bryska szczerze o zmaganiach z depresją: „Wszystko było bardzo bezwartościowe i ciemne”
WHO alarmuje: Do 2030 r. z depresją będzie zmagać się większość społeczeństwa na całym świecie
Polecamy
Anna Starmach o depresji: „Leczę się farmakologicznie, jestem w terapii, ale to nie wystarczy”
„Każdy lęk może być zaburzeniem, jeśli odbiera nam komfort życia”. Pięć milionów Polaków przynajmniej raz w życiu będzie mieć napad paniki
Liczba przypadków depresji okołoporodowej podwoiła się w ciągu dekady. Badacze odkryli przyczyny
Filip Cembala: „Komu z nas nie brakuje ulgi w czasach zadyszki wszelakiej?”
się ten artykuł?