Anna Krawczak: „Oskarżam system o to, że nie chroni dzieci i dobija pieczę zastępczą”
„Nadrzędnym celem zapisanym w prawie jest ochrona i wzmacnianie rodziny biologicznej. Nie dziecka. Jedność rodziny jest ważniejsza niż dobro dzieci” – zauważa Anna Krawczak. Mama adopcyjna i biologiczna, badaczka adopcji i pieczy zastępczej, kilka dni temu opublikowała na Facebooku wstrząsający post. Opisała w nim losy sześciorga maltretowanych dzieci. Ta historia – na razie bez happy endu – jak na dłoni pokazuje okrucieństwo systemu.
To opowieść o kobiecie, która uratowała przed domem dziecka szóstkę dzieci. Rodzeństwo zabrane interwencyjnie od rodziców było bite, kopane, wykorzystywane seksualnie, straszone, upokarzane.
Po kilku miesiącach z nową matką dzieci są spokojnie, uczą się uśmiechać, po wszawicy nie ma śladu. Ufają matce zastępczej i cieszą się, bo buduje dla nich nowe pokoje. Ale ta historia nie ma szczęśliwego zakończenia.
Oddania dzieci do domu dziecka domaga się matka biologiczna, a dla sądu wola rodzica biologicznego to rzecz święta. Lokalne władze nie widzą problemu – w tamtejszym domu dziecka miejsca jest wiele. Matka zastępcza znowu musi walczyć, tym razem z całym systemem, dla którego nadrzędną zasadą jest święte prawo rodziców biologicznych do dziecka. Ja urodziłam, ja decyduję.
– Oskarżam system o to, że nie chroni dzieci i dobija pieczę zastępczą – mówi w wywiadzie z nami Anna Krawczak – mama adopcyjna i biologiczna czwórki dzieci, członkini interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem UW, wieloletnia przewodnicząca Stowarzyszenia na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji „Nasz Bocian”; konsultantka społeczna WHO w dziedzinie niepłodności. – Mam komfort i przywilej mówienia otwartym tekstem, co dzieje się z polską zastępczą pieczą rodzinną, i jak wygląda ona od środka – dodaje.
Rozwiń
Iwona Dudzik: Odzew na pani wpis był ogromny. Coś się zmieniło?
Anna Krawczak: Spłynęła lawina pism i telefonów od polityków wszystkich opcji. Interweniowała nawet Kancelaria Prezydenta RP. Wszyscy są przekonani, że pomogli, ale faktycznie nie zmieniło się nic. Matka zastępcza wciąż nie ma umowy i statusu rodziny zawodowej. Decydenci mają więc w rękach argument „ma pani za dużo dzieci pod opieką jako rodzina niezawodowa. To niezgodne z prawem. Znajdziemy dla tych dzieci dom dziecka, może inną rodzinę zastępczą”. Taki właśnie scenariusz grozi dzieciom po dziewięciu miesiącach zdrowienia z ciężkiej traumy w nowej, bezpiecznej rodzinie. Dla mnie niepojęte, bezmyślne i bezwzględne wobec tych dzieci.
Przypomnijmy, matka biologiczna znęcała się nad dziećmi. Teraz, gdy rozpoczęły nowe lepsze życie, matka biologiczna mówi: nie. Chce, by dzieci trafiły do domu dziecka. Dlaczego?
Nie wiem, co nią kieruje.
Dlaczego urzędy nie chcą dopełnić formalności i podpisać z matką zastępczą umowy? To nie jest ich obowiązek?
To jest pytanie za sto punktów. Do matki zastępczej nie ma żadnych zastrzeżeń – urzędnicy są nią zachwyceni, doceniają, piszą listy pochwalne. Nie jest to też kwestia pieniędzy – jeśli dzieci nie zostaną u matki zastępczej, to pójdą do domu dziecka. Tam ich utrzymanie będzie kosztowało samorząd lokalny pięciokrotnie więcej, niż w rodzinie zastępczej.
Uznanie matki zastępczej za zawodową rodzinę zastępczą wiąże się z przyznaniem jej pensji. Dopóki nie ma ona umowy, pensji nie dostaje, a tylko świadczenia na dzieci. Może więc tutaj jest problem?
To prawda, że rodziny zawodowe otrzymują ustawową kwotę 2400 zł brutto. Ale gdyby chodziło im o zarabianie, to prędzej poszliby na kasę do Biedronki, bo tam stawki są wyższe. Nie wybieraliby pracy, która oznacza dyspozycyjność 24 godziny na dobę. Gdzie pracuje się w oparciu o umowę zlecenie, bez ubezpieczenia, na tak zwanej śmieciówce, bo Kodeks pracy nie przewiduje pracy całodobowej siedem dni w tygodniu.
Dodam, że w 2019 roku oficjalnie miesięczne utrzymanie dziecka w rodzinie zastępczej kosztowało państwo 1114 zł, natomiast w domu dziecka – 5044 zł. Proszę porównać proporcje. Nawet gdyby rodziny zastępcze zarabiały dwukrotnie więcej niż obecnie i miały dostęp do pomocy etatowych psychologów, psychiatrów i terapeutów, i tak utrzymywanie tych rodzin i dzieci im powierzonych byłoby dla samorządów znacząco tańsze niż umieszczanie dzieci w domach dziecka. Rozmawiamy więc o historii jednej matki zastępczej, ale w gruncie szerokim zjawisku marnotrawienia publicznych pieniędzy przez samorządy. Inwestują one w kosztowną i nieskuteczną opiekę instytucjonalną, zamiast w tańszą i lepiej funkcjonującą opiekę rodzinną.
Matka nie ma umowy, a co za tym idzie pensji. Jak więc sobie radzi z utrzymaniem całej dwunastki?
Ma własną pracę w elastycznych godzinach. Z powodzeniem sprawdza się od kilkunastu lat, od momentu wzięcia pod opiekę pierwszego dziecka. Obecnie ma tytuł prawny do opieki nad sześciorgiem dzieci i stara się o to samo dla kolejnej szóstki. Do tej pory nie upominała się o umowę na zawodowstwo. Ale teraz musi ją mieć, aby nikt nie mógł podważyć tego, że sprawuje opiekę zgodnie z prawem.
”W 2019 roku oficjalnie miesięczne utrzymanie dziecka w rodzinie zastępczej kosztowało państwo 1114 zł, natomiast w domu dziecka – 5044 zł. Nawet gdyby rodziny zastępcze zarabiały dwukrotnie więcej niż obecnie i miały dostęp do pomocy etatowych psychologów, psychiatrów i terapeutów, i tak utrzymywanie tych rodzin i dzieci im powierzonych byłoby dla samorządów znacząco tańsze niż umieszczanie dzieci w domach dziecka”
Czy odmawianie rodzinie zastępczej umowy o zawodowstwo to częsty proceder?
Wiele powiatów notorycznie tak pogrywa, a rodzice są praktycznie na przegranej. Kiedy rodzic przyjmuje dziecko, staje się zakładnikiem tzw. organizatora pieczy, którym na ogół są powiatowe centra pomocy rodzinie. Nie może sobie pozwolić na to, by podpaść, na przykład upominając się o umowę. Bo jeśli organizatorowi pieczy, który ma tutaj całkowitą władzę, coś się nie spodoba, to może na przykład uznać, że rodzina niedostatecznie współpracuje i złożyć wniosek o zabezpieczenie dzieci w innej rodzinie. Dlatego rodzice zastępczy znoszą wszystko w milczeniu.
Ale pani nie boi się głośno o tym mówić. Jest pani łatwiej?
Przez cztery lata wraz z mężem byliśmy niezawodową rodziną zastępczą. Ale już nie jesteśmy, bo nasze dzieci adoptowaliśmy. To uniezależniło naszą rodzinę od urzędników i zagwarantowało moim dzieciom bezpieczeństwo od takich historii, o których rozmawiamy. Mam więc komfort i przywilej mówienia otwartym tekstem, co dzieje się z polską zastępczą pieczą rodzinną, i jak wygląda ona od środka. Oraz w jaki sposób się ją niszczy.
Co z pieczą zastępczą jest nie tak?
Główny problem polega na tym, że nadrzędnym jej celem zapisanym w prawie jest ochrona i wzmacnianie rodziny biologicznej. Nie dziecka. Czyli jedność rodziny jest ważniejsza niż dobro dzieci.
A sądy? Nie ufa pani ich mądrości?
Zasadniczo ufam, ale sąd jest elementem systemu i funkcjonuje w tym samym kulturowym paradygmacie, na ogół broni więc rodzinę, nie dziecko.
Jak to działa? Podam przykład z województwa łódzkiego. Matka zastępcza przyjęła trójkę dzieci odebranych rodzicom biologicznym w sytuacji zagrożenia zdrowia i życia. Po krótkim pobycie u matki zastępczej decyzją sądu dzieci wróciły do rodziców biologicznych. Na przestrzeni trzech lat wskutek przemocy i zaniedbań rodzeństwo było zabierane z rodzinnego domu w sumie trzy razy i trafiało do rodziny zastępczej. Co robi sąd? Obecnie zastanawia się, czy dać kolejną, już czwartą szansę biologicznym rodzicom. Matka zastępcza tłumaczy w sądzie, że każda taka „zwrotka” zaburza dzieci, wtórnie traumatyzuje i coraz bardziej zmniejsza szansę na ich prawidłowe zafunkcjonowanie społeczne w przyszłości. Za to zwiększa ryzyko, że te dzieci w końcu trafią na OIOM albo na cmentarz, bo za czwartym razem pomoc może przyjść za późno. I co słyszy od sędzi? Że gdyby sąd takie argumenty brał pod uwagę, to nigdy rodzicom biologicznym nie mógłby dać drugiej szansy.
Czyli dla sądu rodzina biologiczna jest świętością?
Świętością jest też prawo rodziców do własności dziecka – nawet jeśli ono koliduje z prawem dziecka do bezpieczeństwa. Dziecko jest moje. Ja je urodziłam, ja decyduję o jego losie. Jeśli dziecko zostało mi zabrane, to państwo powinno zrobić wszystko, by mi je oddać.
W mojej ocenie to skrajnie niedojrzała i egoistyczna koncepcja, będąca dziś właściwie europejskim reliktem. W krajach zachodniej Europy bierze pod uwagę interes dziecka, jako kluczowy. Powrót dziecka do biologicznej rodziny rozważa się tylko wtedy, gdy jest to dla niego bezpieczne. Czyli: albo rodzina rozwiązała problemy, albo są na to szanse, bo np. rodzina realizuje terapię i plan pomocy.
Niestety w Polsce jest pełno takich sytuacji, jak ta z województwa łódzkiego, gdzie po raz czwarty rozważany jest powrót dzieci do macierzystej rodziny.
Gdzieś indziej zabrano dziecko matce alkoholiczce. By je odzyskać, matka rozpoczęła terapię. Sąd wyznaczył termin powrotu dziecka, ale matka biologiczna po dziecko zgłosiła się nietrzeźwa. Przestała chodzić na mitingi AA. Matka zastępcza poinformowała o tym organizatora pieczy. A ten prosi, by nie informować o tym sądu, bo to spali najlepiej rokującą na reintegrację sprawę w mieście.
Dodam, że 9-miesięczna Blanka z Olecka, zgwałcona i zakatowana przez partnera matki, także wcześniej przebywała w rodzinie zastępczej. Została tam umieszczona zaraz po urodzeniu. Pół roku później sąd zdecydował, że powinna wrócić do rodziny biologicznej, wbrew opiniom pracowników socjalnych pracujących przy tej sprawie. Dwa miesiące po powrocie do rodziny biologicznej już nie żyła. Niespełna roczne dziecko zostało znalezione martwe z sercem przebitym żebrem i obrażeniami po brutalnym gwałcie.
Nie wiem, ile jest podobnych śmierci w Polsce. Usiłowań zabójstwa, śmierci z zaniedbania, śmierci z zagłodzenia, pobicia ze skutkiem śmiertelnym, śmierci w wyniku „nieszczęśliwego wypadku”, choć rodzina ma Niebieską Kartę. W Polsce te dane są rozproszone po rozmaitych statystykach, więc trudno zobaczyć pełną skalę krzywd dzieci. Wiem jednak, ile takich śmierci jest w Norwegii , gdzie działa znienawidzony przez polską opinię publiczną Barnevernet, Norweski Urząd Ochrony Praw Dziecka, i gdzie te dane faktycznie się zbiera. Odpowiedź brzmi: zero.
”Matka zastępcza tłumaczy w sądzie, że każda taka „zwrotka” zaburza dzieci, wtórnie traumatyzuje i coraz bardziej zmniejsza szansę na ich prawidłowe zafunkcjonowanie społeczne w przyszłości. Za to zwiększa ryzyko, że te dzieci w końcu trafią na OIOM albo na cmentarz, bo za czwartym razem pomoc może przyjść za późno. I co słyszy od sędzi? Że gdyby sąd takie argumenty brał pod uwagę, to nigdy rodzicom biologicznym nie mógłby dać drugiej szansy”
W Polsce żyjemy w przekonaniu, że chronimy dzieci.
W Polsce dzieci nie są chronione. To nie jest moja subiektywna ocena, tylko fakt.
Zanim dziecko z niebezpiecznej rodziny zostanie przekazane rodzinie zastępczej mija często kilka lat. Ekstremalnie długi okres. Czeka się. A żeby nikt się nie przyczepił, podejmuje się często bezowocne próby współpracy z rodziną. Dla wielu dzieci to stracony czas.
Jeśli w końcu rusza sprawa w sądzie o pozbawienie rodziców biologicznych władzy rodzicielskiej, często walczą oni o dziecko, a państwo ich w tej walce wspiera. Mają więc prawo do bezpłatnego adwokata z urzędu, mogą odwoływać się od wyroku sądu, a nawet jeśli utracą prawa rodzicielskie – mają prawo złożyć wniosek o ich przywrócenie.
Co zresztą coraz częściej robią – dzieci zamieszkały już z rodzicami adopcyjnymi, są w tzw. preadopcji, ma się odbyć rozprawa adopcyjna i nagle procedura zostaje wstrzymana. Dlaczego? Bo rodzic biologiczny złożył wniosek o przywrócenie władzy rodzicielskiej.
Otwarcie oskarża Pani taki system, że szkodzi dzieciom i dobija pieczę zastępczą w Polsce.
Nie krytykuję każdej reintegracji dzieci z rodzinami biologicznymi, tylko opieram się na wynikach badań, nie polskich, bo u nas się takich nie prowadzi. Według brytyjskich badań, nieudane reintegracje stanowią 75 proc. w skali pięciu lat. Jeśli przyczyną odebrania dziecka jest problem alkoholowy – wzrastają do 81 proc.
Co to znaczy? Że co najmniej dla trzech czwartych dzieci powrót skończy się ponowną traumą i brakiem stabilizacji.
Czas to zmienić.
Jednak w 25 proc. przypadków jest powodzenie.
To są sytuacje, gdy rodzinę dotyka jakieś tąpnięcie, nagły kryzys, a nie przewlekła patologia. Jednak nawet wtedy interwencja państwa musi być szybka, a praca z rodziną – intensywna i zacząć się momentalnie.
Na przykład zabieramy dzieci od rodzica, który jest w kryzysie zdrowia psychicznego, zarzucił leczenie, lub go wcale nie podjął – naraził dziecko. Takie sprawy są dość proste: rodzic musi otrzymać pomoc medyczną, dostać wsparcie środowiskowe, wejść w terapię. Znikają przeszkody do wychowywania dziecka, dziecko odzyskuje bezpieczne środowisko i jest prawdopodobne, że reintegracja zakończy się sukcesem.
Poza tym – i tu wielu zaskoczę – duże nadzieje na poprawę dają też sytuacje molestowania seksualnego. Po warunkiem, że sprawca jest zidentyfikowany, a rodzina się od sprawcy odcina i staje po stronie skrzywdzonego dziecka. Jeśli sprawcę odizolujemy, odetniemy kontakty, zapewnimy rodzinie terapię – wtedy dziecko może wracać z powrotem do rodziny.
Ale takich przypadków jest niewiele. Zazwyczaj mamy do czynienia z „rodzinami wieloproblemowymi”: przemoc, uzależnienia, zaniedbania, wieloletnie, czasem wielopokoleniowe dysfunkcje.
Wyjście z zaklętego kręgu nie jest proste, ponieważ nie sprowadza się do nauki zmiany pieluch, przepisów kulinarnych i pokazania, do czego służy mydło. Istotny jest mechanizm, który sprawia, że dorosły człowiek miesiącami lub latami nie czuje potrzeby opieki wobec małego człowieka. Nie uruchamia się w nim czułość, troska, chęć ochrony. Nie da się z pomocą czarodziejskiej różdżki sprawić, że niechciane dziecko zaczęło być chciane. Aby zaburzony model więzi u dorosłego człowieka nagle zmienił się w model prawidłowy. Aby sadysta przestał krzywdzić.
Pewna mądra sędzia zadaje rodzicom biologicznym, którzy chcą odzyskać dziecko pytania: jak ugotować zupę pomidorową? Jak się nazywa najlepsza koleżanka córki czy syna? Przeciętny rodzic odpowie bez zastanowienia. Ale rodzice, o których rozmawiamy, mają z tym duży kłopot. Jak rodzic, który po dziewięciu latach milczenia odezwał się nagle do rodziny zastępczej z pytaniem, czy może się spotkać z córką? Otóż nie mógł, bo córka osiem lat wcześniej została adoptowana i dostała szansę na spokojny dom. Rodzic był zdziwiony, uważał, że dziecko po prostu będzie na niego czekać, jak walizka odłożona na pawlacz. Albo jak mama, która po roku braku kontaktu i imprezowania „w Polsce” przyjechała pod wpływem impulsu na spotkanie z dzieckiem. Przywiozła prezent urodzinowy, gryzak niemowlęcy. Zapomniała, ze jej córka ma pięć lat. Albo tata, który na spotkaniu z rodziną zastępczą podziwiał urodę swojego syna i nie mógł się nadziwić, że tak wyrósł. Tylko to nie był jego syn, ale obce dziecko. Ojciec go nie poznał, bo nie widział go przez trzy lata.
”Nie da się z pomocą czarodziejskiej różdżki sprawić, żeby niechciane dziecko zaczęło być chciane. Aby zaburzony model więzi u dorosłego człowieka nagle zmienił się w model prawidłowy. Aby sadysta przestał krzywdzić”
Czy dziecko w którymś momencie ma prawo głosu we własnej sprawie?
Nie, ponieważ jego reprezentantami przed sądem są rodzice biologiczni. Ci sami, którzy są oskarżani o jego maltretowani , znęcanie się, molestowanie. Którzy wysyłali dziecko po złom, żeby mieli na butelkę wódki.
W sprawach karnych założonych rodzicom dzieci otrzymują kuratorów procesowych. Ale w wielu sprawach z przemocą w tle nigdy do tego nie dochodzi, jak w przypadku kilkuletniego chłopca z chorobą weneryczną, który opowiadał rodzinie zastępczej o gwałtach, jakich dopuszczał się na nim konkubent matki. Matka nie umiała lub nie chciała wskazać konkubenta, więc sprawę umorzono. Tak samo skończyła się sprawa rodzeństwa z wyraźnymi objawami wykorzystania seksualnego: dzieci były zbyt małe, aby złożyć zeznania w obecności biegłych. Także sprawa dziesięciolatka z bliznami po przypaleniu papierosami, któremu matka zapowiedziała, że jeśli powie przeciwko niej choć słowo, „nigdy nie wyjdzie z bidula”. Więc nie powiedział. Biegli zostali z niczym, personel domu dziecka został z wiedzą, że dziecko było wielokrotnie krzywdzone, ale nie jest w stanie pokonać emocjonalnej bariery zeznawania przeciwko matce. Takich spraw są tysiące.
W procedurze dotyczącej ograniczenia bądź pozbawienia władzy rodziców – a więc w sprawie bezpośrednio rozstrzygającej los takiego dziecka – dziecko nie ma swojego rzecznika, czy pełnomocnika procesowego. Nie ma ani jednej osoby, która reprezentowałaby jego interesy. Same dzieci w Polsce także nie mają głosu aż do momentu, w którym skończą 13 lat. Dopiero wtedy pojawia się w prawie obowiązek ich wysłuchania przez sąd rodzinny.
Jak w pani ocenie należy to zmienić?
Wystarczy spojrzeć na Wielką Brytanię, gdzie także chodzi o ochronę rodziny, ale jednak jest ona realizowana inaczej. Służby ingerują wcześniej i bardziej zdecydowanie, a dziecko ma swojego reprezentanta, pracownika socjalnego przypisanego wyłącznie dziecku.
Czy są w Polsce przykłady, gdzie piecza funkcjonuje dobrze, z poszanowaniem interesu dziecka?
Dobrym przykładem jest Gdynia, gdzie nie ma domów dziecka, bo dla każdego dziecka znajdują się rodzice zastępczy, czasem adopcyjni. Także dla tych starszych, o których mówi się że są zbyt zdemoralizowane, aby umieścić je w jakiejkolwiek rodzinie. Zlikwidowano też dom samotnej matki. Działają tam mieszkania społecznego najmu, gdzie kobiety mogą rozpocząć nowe życie. W Gdyni jest to możliwe, bo decydenci są świadomi i przykładają wagę do tego problemu. Ale takich miejsc nie jest zbyt wiele. Są powiaty, które nie ingerują do tego momentu, aż dziecko nie trafił na OIOM.
Czyli bardzo wiele zależy od ludzi i ich zaangażowania.
Czasem zaangażowanie nie wystarcza. Na jednej z konferencji, gdy mówiłam o nieudanych reintegracjach, podniosła rękę obecna na sali asystentka rodziny. Pytała, co ma robić. Ma pod opieką skrajnie dysfunkcyjną rodzinę, w której dzieci są głodzone. Ona oczywiście może im coś ugotować i to robi, ale to powinno być zadaniem rodziców. Kobieta zgłosiła problem na spotkaniu zespołu pracowników ośrodka pomocy społecznej. I co usłyszała od dyrektora zespołu? Rolą asystenta jest nie to, aby dzieci z rodziny zabrano, tylko żeby dziecko nie zostało zabrane. Dzieci chodzą do szkoły, mają tam obiad, więc z głodu nie umrą. A że chodzą głodne? Trudno. A że jest też niemowlę? Też trudno, może jakoś przeżyje.
W ten sposób demoralizuje się pracowników, którzy pracują z zaangażowaniem i wierzą w sens tego co robią. Mało kto wie, że wśród pracowników społecznych wypalenie zawodowe sięga 50-70 proc. Myślę, że z tego właśnie powodu.
Szybko dowiadują się, czego się od nich oczekuje: mają podtrzymywać fikcję. Prawda nie może ujrzeć światła dziennego. To by pogorszyło statystyki interwencji. A tego przecież nie chcemy.
Zobacz także
„Co piąta kobieta okazyjnie spożywa napoje alkoholowe przez cały okres ciąży”. Co się dzieje wtedy z twoim organizmem?
„Kogo nie kangurujecie? 11-letniego Wojtka, 9-letniego Bartka, 12-letniej Sandry….” Internautka napisała gorzką prawdę o tuleniu maluchów w ośrodkach preadopcyjnych
„Jesteśmy fabryką cudów” – mówi Tisa Żawrocka-Kwiatkowska, prezes Fundacji Gajusz wspierającej rodziny i samotne matki w kryzysie
Polecamy
„Mam wspomnienie strasznego pragnienia”. Pokolenie 30- i 40-latków o tym, czego brakowało im w szkole
Niezwykły poród w centrum Warszawy. Dziewczynka przyszła na świat w… taksówce!
Dominika Clarke: „Prywatność nie daje mi szczęścia, a samotność potrafi złamać każdego”
Wojtek Sawicki o nowym filmie Disneya: „Rzeczy, których nie spodziewałem się dożyć”
się ten artykuł?