Toksyczne związki okiem lekarza. Kiedy związek jest toksyczny?
Jaka jest definicja toksycznego związku? Bardzo łatwo przypiąć trudnemu związkowi łatkę toksycznego. Ale równie łatwo nie zauważyć w porę, że relacja, która miała wzmacniać i uszczęśliwiać, niszczy. O toksycznych związkach rozmawiamy z psychoterapeutą Pawłem Droździakiem.
Agnieszka Zieniuk: Jaki związek można nazwać toksycznym?
Paweł Droździak: Przede wszystkim byłbym ostrożny z używaniem etykietki „toksyczny”. Wszystkie pojęcia, których używa się w psychologii, mówiąc o ludzkiej psychice czy o relacjach, są nieostre. Biorę do ręki dzbanek i mówię: „To jest dzbanek”. To jest pojęcie ostre. Nie ma tu żadnych wątpliwości. Natomiast toksyczność jest pojęciem nieostrym właśnie. Możesz tak skonstruować definicję, że każdy się pod nią podpisze. Każdy ma lub miał taki moment w życiu i w relacji z drugim człowiekiem, zwłaszcza w długim związku, w którym miał wrażenie, że ta druga osoba w jakiś sposób go zatruwa. Mniej lub bardziej. I jeśli w takim momencie trafi akurat na dobry opis (czytaj: pasujący), to może szybko dojść do wniosku, że w związku dzieje się coś bardzo niedobrego.
To trochę tak jak z hipochondrią – szukasz objawów, to je znajdziesz…
Dokładnie. Studenci psychologii bardzo dobrze znają ten efekt: gdy czytasz opisy zaburzeń psychicznych z podręczników diagnostycznych, to odnajdujesz siebie w każdym. Na tej zasadzie każdą relację w konkretnych okolicznościach można uznać za toksyczną.
Wyobraźmy sobie taką sytuację: przychodzi kobieta po pracy do domu. Mówi do męża: „Ta Kryśka kadrowa znowu o mnie plotkuje”. Na co mąż jej odpowiada: „Daj spokój, po co ty się tym przejmujesz, weź się zajmuj pracą, a nie wymyślaj sobie nieistniejących problemów. Odpuść sobie jakąś idiotkę”. W tej sytuacji być może ta kobieta poczuje się urażona, bo nie została wysłuchana, a jej problem został zbagatelizowany. Wchodzi na jakąś stronę internetową i znajduje opis toksycznego związku. Czyta: „Oznaki świadczące o tym, że twój związek jest toksyczny. Punkt 4.: On bagatelizuje twoje problemy”. Diagnoza gotowa! Idzie z tym do koleżanki i mówi: „Słuchaj, radziłam się internetowo ekspertów i powiedzieli mi, że ten związek jest toksyczny. W związku z tym to, że ja się zastanawiam nad Cześkiem, który ostatnio jakby częściej dzwoni, nie jest tak do końca moją winą, bo ja może się właśnie próbuję z tego toksycznego związku uwolnić…”. I dalej już idzie tym torem.
Przyczepiając związkowi łatę toksyczności, przyznajemy sobie ochoczo prawo do skorzystania z wyjścia ewakuacyjnego.
Też. Generalnie jest tak, że opisy międzyludzkich sytuacji psychologicznych nigdy nie są czymś ścisłym. Nie są zerojedynkowe. Tego nie można traktować jak instrukcji obsługi pralki: pokrętło to pokrętło, guziczek to guziczek itd. Na przykład możemy mieć poczucie, że jakaś relacja nam szkodzi. Ale może być bardzo trudno zrozumieć, dlaczego tak jest, i nie zawsze łatwa odpowiedź z artykułu w stylu: „Czujesz się coraz gorzej, bo on/ona jest toksyczny/toksyczna”, to najlepsza pomoc, jaką możemy dostać. Czasem pewne rzeczy są ewidentne. Wiemy na przykład, czym jest przemoc domowa. Jest artykuł 207 kodeksu karnego, który to konkretnie definiuje. Ale nie wszystko, co szkodliwe i bolesne, da się podciągnąć pod definicje prawne. Niektórych rzeczy się nie da. A bolą.
Bo to właśnie pojęcie nieostre?
W niektórych przypadkach jest ewidentne i ostre, bo oczywiście istnieje coś takiego jak psychiczne znęcanie się w związku jednej osoby nad drugą. Ale bywa i tak, że to jest zupełnie nieostre. Wyobraźmy sobie taką sytuację: mąż mówi do żony: „Mogłabyś o siebie zadbać”. Jeśli mówi to raz, to okej, można to potraktować jako życzliwe zwrócenie uwagi na jakiś realny problem, choć raczej takiej formy nikomu bym nie sugerował. Ale jeśli on to mówi trzy razy dziennie? Albo trzydzieści? Sytuacja się komplikuje, ale czy można już mówić o znęcaniu się, czy jeszcze nie? A jeśli partner każdy twój osąd poddaje krytyce, kwestionuje każdą wypowiedź? Znęca się psychicznie czy nie? A jeśli kwestionuje tylko 30 proc. twoich wypowiedzi, to co? Gdzie ustawić granicę?
Inna sytuacja: wyobraźmy sobie kobietę, która ustawicznie przy swoim partnerze mówi o tym, jak fajni są inni faceci. Za każdym razem, kiedy on coś opowiada w towarzystwie, ona kwestionuje przedstawiony przez niego przebieg wydarzeń: „To wcale nie było tak, było zupełnie inaczej”. Albo np. przy ludziach zwraca mu uwagę w ten sposób: „Zobacz, jak się Jaśkowi powodzi! Dokonał dobrych wyborów i mu świetnie idzie. Bo trzeba się bardziej starać, być dynamicznym”. W zasadzie żadna z tych wypowiedzi nie jest przecież przestępstwem ani przemocą, prawda? Tyle tylko, że można to powiedzieć w taki sposób, że ktoś zostaje kompletnie zniszczony. Ale jak to policzyć? Jak uchwycić to w ścisłą kategorię?
Są zajęcia reedukacyjne dla sprawców przemocy w rodzinie. I dobroduszni twórcy programów spisali listy, które mają pokazać, co jest przemocą w rodzinie. I kiedy wymieniane są rzeczy fizyczne, to wszystko jest jasne, bo to jest do bólu konkretne: na przykład uchwycenie za rękę, kiedy ktoś nie chce. Czasem zostanie siniak, choć wcale nie musi. Ktoś cię trzyma, a ty nie chcesz, no to to jest przemoc. Zastawia drzwi, że nie możesz wyjść – przemoc. Wali pięścią w stół – przemoc. To wszystko jest przemoc fizyczna. To jest bezdyskusyjne. No o czym tu dyskutować? Nie ma o czym.
Ale jest też lista „przemoc psychiczna”. Tam już trafiamy na taki grunt, gdzie niezwykle trudno jest zdefiniować pewne rzeczy tak ściśle. Dlatego niektóre punkty są praktycznie nie do utrzymania, jeśliby ktoś się chciał przyczepić. Jednym z moich ulubionych jest stałe obwinianie („To twoja wina”). Konia z rzędem temu, kto rozstrzygnie: była to jej/jego wina czy nie? Od ilu obwinień zaczyna się obwinianie stałe? Czy w takim razie nie można nigdy nikomu powiedzieć: „To twoja wina”? A jeśli można, to ile razy dziennie, żeby to nie była jeszcze przemoc? Albo przynajmniej toksyczne oddziaływanie? Jeśli przyjmujemy, że wszyscy mają dobre chęci, to nie będzie tu w ogóle dyskusji. Ale mowa o takiej sytuacji, w której są dwie osoby, one zupełnie odmiennie widzą rzeczywistość tej relacji i czasem obie z równym przekonaniem mówią, że przez drugą stronę są niszczone. I często poważnym problemem jest właśnie to, do czego tu się można właściwie odwołać. Na czym się oprzeć? Bo ktoś, kogo to dotyka, często sam już nie wie, czy dobrze myśli.
Jak więc rozpoznać toksyczny związek? Przecież aby związek uznać za toksyczny, nie musi w nim występować np. agresja.
Oczywiście, że nie. Można być okrutnym wobec kogoś w sposób zupełnie nieagresywny. Jest jednak pewien prosty sposób, który pozwala z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, czy dana relacja faktycznie nas zatruwa. Wystarczy zadać sobie pytanie: czy odkąd jestem z tą druga osobą, czuję się stopniowo coraz gorzej? Powód jest w zasadzie obojętny. Trzeba ustalić, czy stało się tak, że czułeś/czułaś się w miarę dobrze, ale odkąd jesteście razem, twoje samopoczucie systematycznie się pogarsza. Z jednej strony wiesz, że ta relacja jest dla ciebie bardzo ważna i że nikt tej osoby nie zastąpi, ale z drugiej czujesz się coraz gorzej. Sama ze sobą. Coraz gorzej o sobie myślisz. Spada ci samoocena. Ale nie jesteś w stanie się z tą osobą rozstać.
Są jeszcze inne symptomy. Każdy człowiek ma swoją grupę wsparcia: najbliższe mu osoby, które go znają i którym on ufa, na które może liczyć. To może być rodzina, przyjaciele, członkowie jakiejś organizacji, z którą jest związany. Podejrzewając, że związek ma charakter toksyczny, warto zaobserwować, czy między twoją grupą wsparcia a partnerem jest jakiś konflikt. Zwykle jest tak, że w sytuacji, która powinna niepokoić, taka osoba z różnych powodów próbuje postawić granicę pomiędzy tobą a twoją grupą wsparcia. Chcąc sprawić, byś przestała/przestał mieć w niej oparcie.
To chyba działa też w drugą stronę – to grupa wsparcia z jakiegoś powodu bardzo często takiego partnera nie akceptuje, odradza nam ten związek, kwestionuje go.
To jest nawet potwierdzone badaniami. To przyjaciele są najczęściej najlepszymi prognostykami związków. Oni potrafią przewidzieć, czy dany związek jest dla ciebie dobry, czy nie. Oczywiście mogą się mylić. Ale ze wszystkich bliskich osób, włączając rodziców, nauczycieli, nawet terapeutów, to właśnie przyjaciele najlepiej wyczuwają, który partner jest dla ciebie, a który zdecydowanie nie. I co ciekawe – przewidują to zwykle bardzo szybko. Często zdarza się tak, że ty czujesz do kogoś chemię, nawet silną, a twoi przyjaciele mówią: „Coś tu jest nie tak. To się nie uda”. Wyczuwają to. I okazuje się, co sprawdzono naukowo, że te ich oceny mają potężną trafność.
I wtedy następuje bunt! Uczucie jest tak silne, że racjonalne myślenie siada. I skłonni jesteśmy raczej wykasować numery do przyjaciół i odciąć się od nich, niż zaufać ich przeczuciom i nie wchodzić głębiej w relację z partnerem, którego oni nie akceptują.
Tak, niestety, a potem nie ma do kogo zadzwonić z płaczem… Może się oczywiście zdarzyć tak, że te osoby faktycznie czegoś nie rozumieją, nie wyczuwają. Z całą pewnością nie rozumieją jednej ważnej rzeczy: dlaczego z tym kimś jesteś, skoro jest ewidentne, że nie powinnaś/powinieneś. Może się zdarzyć, że nie rozumieją, nie znają jakiejś twojej ważnej części. Ale może być i tak, że właśnie znają tę część i widzą, dlaczego z tym kimś jesteś, widzą, że to prowadzi w przepaść, a to ty tej swojej części nie znasz. Często bywa też tak, że toksyczny partner pracuje nad tym, żeby cię z twojej grupy wsparcia wyizolować.
Po co?
Bo taki partner bardzo często jest osobą, która ma duży poziom społecznego lęku. To pierwsza możliwość. Taka osoba słabo się integruje z większą grupą. Gdy pozna kogoś i wejdzie z nim w bliższą relację, to czuje się bezpiecznie. Ale wychodzenie do ludzi, narażanie się na bycie widzianym jest już nie do zaakceptowania.
Czyli toksyczny partner ma tendencje do zachowań socjopatycznych?
Ujmę to tak: jeśli taka osoba ma problemy społeczne, to próbuje siebie i partnerkę/partnera wyizolować, by do zachowań społecznych nie być zmuszanym. Ciebie ma właśnie po to, żeby już nie musieć wychodzić do ludzi i funkcjonować społecznie. Ty wystarczasz. Niestety, to oznacza, że taka osoba za jakiś czas będzie miała dokładnie te same problemy w relacji z tobą, które wcześniej miała w relacji z ludzką grupą. Jeśli ma problemy na poziomie poczucia własnej wartości, to w momencie, kiedy skutecznie ciebie „zamknie” przed całym światem i zostaniecie już tylko wy sami, te problemy nie znikną. Różnica jest taka, że wszystko będzie rozgrywane już tylko z tobą. Jeśli ktoś czuje się nic niewart, to nadal tak się będzie czuł. Różnica polega na tym, że nie powie już: „Oni chcą mnie upokorzyć”, ale „Ty chcesz mnie upokorzyć”, „To ty mi pokazujesz, że jestem nic niewart”. I jeszcze: „I cały czas mi to robisz, jesteś toksyczna/toksyczny”!
Powstaje kompletnie odwrócona sytuacja… Kat robi z siebie ofiarę?
Coś w tym jest. Ale jest jeszcze możliwa sytuacja bardziej drastyczna, w której taka osoba ma po prostu skłonności sadystyczne. Ktoś może wcale nie bać się ludzi, tylko po prostu może lubić się znęcać. Nie jest bardzo dużo takich osób, ale niestety, są. I ktoś taki, wiedząc o tym, że takie skłonności ma, celowo chce cię wyciągnąć z grupy wsparcia, bo wie, że konfrontacja z cudzym punktem widzenia może go zdemaskować w twoich oczach. I może tym samym utrudniać stosowanie tych sadystycznych praktyk. Przyjaciele nie uświadomią ci przecież czegoś, czego nie widzą. Kiedy jesteście sami ‒ tylko ty i ta osoba ‒ to cały sposób interpretacji tego, co się dzieje, będzie mógł narzucić silniejszy. Gdyby wokół ciebie byli znajomi, bliscy, terapeuci, rodzice, ktokolwiek inny, kto widzi to, co się dzieje, i ma swój punkt widzenia oraz swoje przemyślenia, to mogliby obnażyć ten cały proces, otworzyć ci oczy. W związku z tym ten ktoś będzie dążył do izolacji.
Jest jeszcze inna możliwość: może to być osoba cierpiąca na ciągłe i silne poczucie lęku przed porzuceniem. To częste np. przy pogranicznym zaburzeniu osobowości. Charakterystyczna jest tutaj postawa: „Nienawidzę cię, nie odchodź”. Każdy twój znajomy czy przyjaciel może się stać dla tej osoby potencjalnym wrogiem. Dlatego stara się ciebie izolować, bo panicznie boi się cię stracić. Warto w tym momencie zaznaczyć, że próba odcięcia ciebie od grupy wsparcia może być także próbą wywrócenia twojego systemu wartości czy zachwiania nim. Bo twój system wartości, twoje przekonania, którym jesteś wierna/wierny, też mogą stanowić twoją grupę wsparcia.
Czy to znaczy, że taka osoba będzie kwestionować uparcie zasadność twojego kręgosłupa moralnego? Jakby kopała stołeczek, na którym stoisz?
Tak. A jeśli jest to robione bez przerwy i w końcu uda się przewrócić ten stołeczek, to wtedy w pewnym sensie sam siebie zdradzisz, nie będzie się na czym oprzeć. A wówczas z kolei jedyny sposób interpretacji tego, co dzieje się wokół, będzie pochodził od tej osoby, która ci to robi.
I o to chodziło?
Dokładnie o to. Bardzo często działa to w ten sposób: jeśli masz swoje przekonania, inny system wartości, inne poglądy, to ta inność jest przez osobę toksyczną odbierana jako zdrada. Inność jest oddzieleniem, jest separacją. Więc aby zlikwidować separację, trzeba zlikwidować inność. Czyli, mówiąc kolokwialnie, przekabacić cię na swoją stronę. Jeśli to się uda, nie masz już wsparcia. Jesteś bezbronny.
No dobrze, ale całkiem sporo wokół także związków, w których jedna osoba „wisi” na drugiej. „Jestem biedny/biedna, nie poradzę sobie bez ciebie sam/sama”. To może być najgorsza forma toksyczności. Pod płaszczykiem bezbronności, więc o toksyczność niepodejrzewana…
Rzeczywiście mamy na przykład coraz więcej mężczyzn „wiszących” na kobietach. I nie chodzi tutaj o odwrócenie partnerskie, w duchu emancypacji, że w danej parze oni sobie ustalili, że on się będzie zajmował domem, a ona będzie zarabiać. Nie. Mówimy o sytuacji, w której taki mężczyzna ma poczucie, że jest stworzony do „wyższych celów”, cały świat jest przeciwko niemu, więc wiadomo, że sam sobie np. finansowo nie poradzi, nawet nie można tego od niego oczekiwać. On ma „głęboką osobowość”, a jednocześnie kobieta w takim układzie jest opisywana przez niego jako dosyć przyziemna, sama zaczyna siebie tak widzieć, sama zaczyna wierzyć, że nie ma tego polotu, który ma on. Ona utrzymuje rodzinę i prowadzi cały dom, przy czym on wytwarza coś takiego, co sprawia, że ona ma poczucie, że nie może go zostawić. Bo on się wtedy rozsypie zupełnie i ona będzie za to odpowiedzialna. A jednocześnie często to ona się czuje w tym związku nieciekawa, banalna, uważa, że on jest taki głęboki, niezwykły, dla niej to w ogóle zaszczyt być w tym związku.
No cóż, znana jest figura kobiety opiekunki żyjącej wiecznie w cieniu geniusza, organizatorki i sekretarki wspierającej od kuchennej strony rozwój przełomowych idei… Choćby kazus Sartre’a i Simone de Beauvoir.
No tak, ale to jednak inna sytuacja. Te piastunki geniuszy były przyciągnięte przez pewnego rodzaju moc, która była w tych często naprawdę genialnych ludziach. Pił ten absynt, miał kochanki, nieraz nie mieli co jeść, ale… jak on pisał! My mówimy teraz o czymś innym. Mówimy o typie człowieka, który robi być może coś… Ale jest to coś, czego nikt nigdy nie widział. A przy tym ‒ prócz tego, że skutecznie przekonuje ją, że jest niezwykły ‒ nie wykonuje żadnych pożytecznych czynności. Ale jednocześnie generuje w niej poczucie winy, żerując na jej w pewnym sensie macierzyńskim instynkcie.
Truteń. Co robić z trutniem? Bo truteń jest toksyczny…
Kłopot polega na tym, że ona w dzisiejszych czasach może mieć kłopot z przyznaniem się do tego, że chciałaby, żeby on wziął jakąś odpowiedzialność za ich sytuację. Także materialną. Takich rzeczy się dziś nie mówi. Ona nie może tego powiedzieć, a on to może latami wykorzystywać, nie biorąc na siebie żadnej odpowiedzialności, nie rozwijając w żaden sposób tego związku, po prostu ją zwodząc. I ona płaci za wszystko, robi wszystko, niby może wszystko, ale on jej codziennie powtarza, że jest spięta, zamiast być wyluzowana. Bo on jest, rzecz jasna, wyluzowany. No bo za nic nie odpowiada przecież.
Jednocześnie, zakładając, że on ma niskie poczucie własnej wartości – o czym mówiłem wyżej – bardzo prawdopodobne jest, że będzie próbował „sprzedać” to poczucie niskiej wartości drugiej osobie. Zwykle bierze się to jeszcze z dzieciństwa. Ktoś w dzieciństwie, w młodości, był traktowany tak, że czuł się nic niewart. Został wyposażony w niewartościowe rzeczy. Jest to dla niego nie do zniesienia. W dorosłym wieku wchodzi z tym bagażem w bliski związek, w którym ktoś jest na niego otwarty. Wykorzystuje tę sytuację w ten sposób: zaczyna pracować nad tą drugą osobą, która jest otwarta, by móc poczuć się tak jak ktoś, kto mu to kiedyś zrobił – kto sprawił, że się bezwartościowy poczuł. Wchodzi w tę rolę.
Czyli chce, żeby partner poczuł się dokładnie tak samo jak on kiedyś? Takie przeniesienie?
To się w psychologii nazywa zamianą z biernego na aktywne. Taki ktoś zaczyna czuć w sobie moc. „Teraz to ty zobaczysz, jak to jest być nic niewartym”. W tym sensie taki ktoś zaczyna być toksyczny.
Czy to jest świadomy proces? Brzmi trochę sadystycznie, a przecież przy tym wszystkim zakładamy, że ten ktoś tę drugą osobę kocha…
To jest zdecydowanie nieświadomy proces. Zwłaszcza że mówimy o sytuacji „Nienawidzę cię, nie odchodź”. „Nie odchodź, bo jesteś mi potrzebny. Jesteś mi potrzebny, ale dlaczego – do cholery – nie możesz się zmienić?!”. To oznacza dokładnie tyle, że ten ktoś, kto tak się zachowuje, jest sam z siebie niezadowolony.
Ale wad w samym sobie, niedoskonałości, pęknięć nie widzi?
Nie. To właśnie temu służy cały ten mechanizm, o którym rozmawiamy. Żeby nie dostrzec dziur w sobie samym. Partner w takiej relacji służy właśnie temu, żeby nie musieć w sobie grzebać. Część poczucia bezwartościowości taka osoba przelewa na partnera, umieszcza to poczucie w nim. A gdyby partnera zabrakło, zostałaby z tym sama. W tym sensie sama obecność partnera stabilizuje pewien stan. Jest niezbędna. Stąd: „Nie odchodź, bo umrę bez ciebie”. Jeśli ktoś taki mówi do partnera: „Jesteś nieudacznikiem” – to może być tak, że de facto ten ktoś sam czuje się nieudacznikiem. Ale poczuje to naprawdę dopiero wtedy, gdy zostanie sam. A przecież nie chce tego poczuć.
I to wszystko nadal odbywa się nieświadomie? Nie jest celowe?
Tak. To jest nadal proces nieświadomy. Co więcej, nawet gdy zyskamy taką świadomość, będziemy to wypierać. To nie jest przemyślany plan, ale jednak działa. Wynika z tego coś jeszcze. Ten ktoś, kto sam czuje się bezwartościowy, jeśli ma partnera, który okazuje mu zainteresowanie, może nawet nieświadomie, czy też półświadomie, wydedukować, że z partnerem coś jest nie w porządku, skoro interesuje się kimś takim jak on! Ja jestem bezwartościowy, a on się mną interesuje – więc jest z nim coś nie tak.
Cały czas mówimy o niskim poczuciu wartości własnej. Wyobraźmy sobie, że kobieta idzie z facetem na imprezę. I od samego początku wszystko jest nie tak: „Ubrałbyś się jakoś inaczej, jakoś elegancko byś się ubrał”, „Zachowuj się, proszę cię”, „No i jak ty się zachowujesz, jak ty te łokcie trzymasz”, „Ile ty pijesz”, „Wiesz, te żarty twoje są rubaszne”. Innymi słowy: „Cały czas jesteś nie taki, jak trzeba, i cały czas robisz mi obciach”. O co tak naprawdę chodzi? Ano o to, że ona ten „obciach” czuje w sobie. Czuje się bezwartościowa. Oczywiście można sobie wyobrazić sytuację, w której on faktycznie nie umie się zachować. Ale często jest też tak, że te docinki i niezadowolenie to jest przeniesienie na niego dyskomfortu, który ona ma w sobie. I po prostu nie ma takiego mężczyzny, przy którym ona by nie czuła, że jej przynosi wstyd.
A czy pograniczne zaburzenie osobowości, czyli borderline, o którym rozmawialiśmy przed chwilą, nie wynika właśnie z niskiego poczucia własnej wartości?
Nie, i to należy powiedzieć bardzo wyraźnie. My tu w ogóle z braku miejsca mówimy w jednym artykule o wielu różnych mechanizmach, może w tym być taki trochę chaos, bo wiele tu trzeba poruszyć, ale to nie jest tak, że cały czas opisujemy tylko borderline. Na szczęście rzadko bywa tak, że to wszystko, o czym tu wspominamy, łączy się w jakiejś jednej osobie. A jeśli mowa akurat o borderline, to tam głównie pojawia się problem stabilności więzi. Towarzyszy temu ogromny iluzoryczny lęk przed byciem opuszczonym. Ktoś taki żyje w takim rytmie: „Dobrze wiem, że chcesz mnie opuścić, czuję to, czuję, że coś jest nie tak. I w związku z tym odchodzę pierwszy! To ja opuszczę ciebie, uprzedzę twój ruch”. A potem turbina się rozkręca: „Dlaczego odszedłeś/odeszłaś właśnie wtedy, kiedy ci powiedziałem/powiedziałam, że masz odejść? Jak mogłeś/mogłaś tak łatwo opuścić mnie i nie walczyć? Odszedłeś/odeszłaś i nie walczysz, bo jestem nikim, czuję się strasznie, nikt mnie nie chce, zostanę sam/sama i sam/sama zginę. Proszę, wróć, bo się zabiję”.
To faktycznie może zatruć relację w sposób potworny… Czy tak jest w kółko? Czy to się nie kończy?
Tak, tak jest w kółko. Ale to przybiera różne formy. Co ciekawe, człowiek, który postępuje w ten sposób, zwykle nie kalkuluje strat.
No właśnie, bo przecież efekt jest w gruncie rzeczy łatwy do przewidzenia: jeśli kogoś poniżę i zwymyślam, to ten ktoś, jeśli ma resztki instynktu samozachowawczego, najpewniej odwróci się na pięcie i rzeczywiście odejdzie. Osiągnięty zostaje efekt odwrotny do zamierzonego. Ile razy musi się powtórzyć taka sytuacja, żeby można było zatrzymać ten mechanizm?
Nieskończenie wiele. To może trwać całe życie. Partner takiej osoby właściwie przez cały czas jest w fazie „pulsowania”: „Nie wiem, czy ten ktoś chce ze mną w końcu być, czy nie, czy robi mi wyrzuty, czy mnie przeprasza, nienawidzi mnie czy kocha – o co mu w ogóle chodzi?”.
Taka relacja może na dłuższą metę nas wykończyć. Co robić?
Problem polega na tym, że to się, niestety, nie poddaje racjonalnej analizie. Do takiej osoby po prostu nie trafiają racjonalne argumenty. Jeśli próbujemy jej tłumaczyć nasze stanowisko, coś wyjaśniać, ona zawsze znajdzie o jeden argument więcej. Dobra koleżeńska rada: „Spróbuj z nim/nią o tym porozmawiać”, w tej sytuacji po prostu nie znajduje zastosowania. Ten ktoś jest tak niestabilny, że absolutnie wszystko przekształci w zarzut.
Powiedziałeś, że podstawą całej tej machiny przy osobowości typu borderline jest lęk przed porzuceniem. Skąd on się bierze?
To jest przetrwałe doświadczenie wieku dziecięcego. Wszystkie te komunikaty – używając dorosłych słów i kategorii – wysyła tak naprawdę półtoraroczne dziecko. Tak małe dziecko, gdy mama odchodzi, nie wie, że ona zaraz przyjdzie. Jak mama odchodzi, to odchodzi na zawsze. Dopiero w pewnym wieku pojawia się u nas coś, co się nazywa zdolnością do utrzymania pojęcia stałości obiektu.
I komuś, kto cierpi na ten syndrom, się nie pojawiło?
Pojawia się tylko na poziomie intelektualnym. Na emocjonalnym już nie. W tym emocjonalnym kawałku dzieje się tak, że jeśli on/ona nie dzwoni, to znaczy, że odszedł/odeszła na zawsze. Na poziomie intelektualnym ktoś taki absolutnie rozumie, że to wcale nie tak, i potrafi to wyrazić w bardzo inteligentnych słowach. W części emocjonalnej to nie działa. Prosty przykład: „Umówiliśmy się z moją dziewczyną, że nie będziemy pić alkoholu w tygodniu. Ale ona poszła na jakieś spotkanie po pracy w piątek i poczułem od niej alkohol. Powiedziała mi, że wypiła jedno wino. Ona mnie porzuciła. Nie potrzebuje mnie”. Na poziomie intelektualnym ktoś taki może wiedzieć, że to jest kompletnie bez sensu, ale to poczucie, które ma, jest nie do przeżycia. I awantura gotowa. Bo toksyczność w związku może polegać też na tym, że ktoś ma zaburzenia na poziomie więzi. Ktoś taki nawet w stabilnej więzi nie jest w stanie czuć się bezpiecznie.
Nie czuje tej stabilności?
Nie czuje i w związku z tym cały czas atakuje. Krzykiem albo bez krzyku, bardzo inteligentnym rozumowaniem. Na przykład: „Jesteś uzależniony od swoich rodziców, to jest tego typu kwestia, to nie jest tak, że to ja mam jakąś paranoję, ty jesteś od nich uzależniony, musisz bez przerwy do nich dzwonić. A to już trzeba dorosnąć. Jesteśmy małżeństwem, to jest ten etap, że trzeba zacząć coś budować; ja chcę coś budować, a nie mogę. Nie mogę niczego budować w momencie, kiedy chcę to robić z tobą. Bo mnie zależy na tobie, ale ty tego nie rozumiesz. Bo ty nie rozumiesz tak naprawdę tego, co to jest dojrzały związek”… I tak ciągle. Sześć godzin dziennie na przykład. Albo osiem.
Ale to już jest jakiś fatalizm zupełny, defetyzm wręcz. To znaczy, że to przeczuwanie straty stało się jakąś paranoją?
To jest przeczuwanie, które nie daje się powstrzymać.
No dobrze. Weźmy taki przykład: on nie zadzwonił. A miał zadzwonić. Ktoś taki nie myśli, że on nie zadzwonił, bo padł mu telefon, wypił za dużo, zapomniał. Nie zadzwonił na pewno dlatego, że nie kocha, nie zależy mu, jestem jego zabawką, albo – o – ma inną!
Ba, nawet nie musi mieć, wystarczy, że myśli o innej!
I osoba, która rozumuje od razu w ten sposób, wcale nie musi się czuć gorsza, brzydsza, mniej wartościowa, prawda?
Czasem wręcz przeciwnie, bo nie o poczucie wartości w tym mechanizmie chodzi – co jeszcze raz podkreślam. Chodzi o doświadczenie porzucenia. Ktoś taki mógł się poczuć porzucony jako dziecko. I przeżywa to na nowo cały czas.
Wyobraźmy sobie taką sytuację. Ulicą idą mężczyzna i kobieta, para. Mija ich jakiś przystojniak. On mówi do niej: „Spojrzałaś się na niego. Słuchaj, nie musimy rozmawiać w ogóle. Idź sobie. Już cię nie chcę!”. Czasem to ma bardzo ostrą formę. Co się dzieje później? Oczywiście ona do niego dzwoni. A on oczywiście nie odbiera telefonu. W takim momencie ta kobieta sama może się zacząć zastanawiać, czy nie ma syndromu borderline… Bo jest cały czas na huśtawce, którą on buja.
To może zadziałać identycznie w drugą stronę, bo to jest zupełnie niezależne od płci. Siedzą w restauracji. Mają zacząć jeść. Ale on, niestety, spojrzał znad talerza na panią przy stoliku obok. I koniec. „Nie będę jadła teraz tego śniadania. Co ty sobie wyobrażasz, że co – postawisz przed kobietą jedzenie, a ona będzie po prostu sobie jadła, tak? I że może tobie się coś jeszcze za to należy, co? Idź do niej, proszę bardzo, idź! Jest o tam – tak, pani, o pani mowa!”. No i oczywiście jest po śniadanku… Są ludzie przez takie osoby tak wytresowani, że trzymają oczy tylko i wyłącznie wlepione w obiekt, nie mają już nawet odruchu rozglądania się na boki. Bo wiedzą, co by to oznaczało. Tresura robi swoje. To przybiera też bardziej zaskakujące formy. Zdarza się, że na przykład para w ogóle już nie wychodzi z domu, tak mocno umysł jednego z partnerów jest atakowany przez to uczucie zazdrości. Izolują się całkowicie, nie oglądają żadnych filmów, na których może się pojawić ktoś, kto wzbudza zazdrość, ograniczają się zawodowo.
Takie zachowanie może piekielnie komplikować życie.
Tak, zwłaszcza jeśli np. mężczyzna z takim syndromem nie chce wypuścić kobiety do pracy. Bo nie może znieść myśli, że tam będą inni mężczyźni, którzy będą na nią patrzeć. I często ona dla świętego spokoju ustępuje. Co oczywiście niczego nie zmienia, bo praca nie była powodem zazdrości, tylko polem, na którym się ta zazdrość ujawniała. Zazdrość jest w głowie, nie w pracy.
Czy często się zdarza, że toksyczne związki to takie, w których występuje pograniczne zaburzenie osobowości?
Niestety, tak. I niestety, osobowość typu borderline jest zaburzeniem coraz częściej diagnozowanym.
A czy osoba mająca ten problem może to sobie uświadomić? Że stała się dla kogoś toksyczna i że to może zrujnować związek?
To nie jest takie proste. Taka osoba może sobie uświadomić, że ma osobowość typu borderline. Co, niestety, nie oznacza, że przestanie ją mieć. Leczenie oznacza często żmudną i długą terapię. I bardzo często partner takiej osoby nie jest w stanie dotrwać do jej końca. Terapia zaburzeń osobowości jest bardzo trudna. Ma ona pewną skuteczność, ale nie jest to skuteczność stuprocentowa. Ludzie bardzo często sami z terapii rezygnują, bo między terapeutą a pacjentem dochodzi dokładnie do takich samych sytuacji jak między pacjentem a partnerem. Terapeuta też staje się wrogiem. Jednego dnia jest widziany jako najlepszy z możliwych, a następnego kompletnie odwrotnie ‒ jako ktoś, kto o niczym nie ma pojęcia.
To chyba jednak charakterystyczne, że przy tym zaburzeniu wszyscy, którzy chcą pomóc takiej osobie, są traktowani jak wrogowie?
Im ważniejsze i bliższe są te osoby, tym gorzej są traktowane. Osoba mniej ważna może być traktowana z wielką sympatią, szacunkiem czy atencją. Osoba z zaburzeniem typu borderline może być bardzo towarzyska, odbierana jako sympatyczna, może być świetnym pracownikiem. Wszystko to, o czym rozmawialiśmy wyżej, wychodzi jednak właśnie w bliskich relacjach. Najczęściej, gdy kogoś kocha.
Co może zrobić ktoś, kto jest w związku z taką osobą? Także dla siebie? Bo sądzę, że jeśli nie ma się tego stabilnego stołeczka – solidnego fundamentu własnych wartości i przekonań – z którego nawet tajfun nie zmiecie, to można z takiego związku wyjść straszliwie pokiereszowanym…
Potrzebna jest duża stabilność. Trzeba sobie uświadomić bardzo podstawową rzecz: to, co ciebie konstytuuje, to zasady, których się trzymasz. Jeśli masz określony system myślenia o świecie, to go zachowaj. Jeśli masz przyjaciół, to ich nie zostawiasz. Trzeba być czujnym na podejmowane przez taką osobę próby zaatakowania twojej grupy wsparcia. To mogą być próby bardzo subtelne. Wyobraźmy sobie, że ktoś, być może akurat z tym zaburzeniem, być może nie, nie lubi, gdy do domu przychodzą nasi znajomi. Raczej nie powie: „Mają nie przychodzić i kropka”. Nie sformułuje zakazu. Ale jak już przyjdą, będzie się zachowywał tak, że więcej nie wpadną. Może nawet więcej nie przyjdą, bo ty ich nie zaprosisz, bo nie będziesz mieć ochoty powtarzać tego doświadczenia. Takie wyuczone unikanie nieprzyjemnych sytuacji.
No ale to jest kapitulacja właśnie. Daliśmy się wyciągnąć z grupy wsparcia!
Właśnie dlatego, jeżeli nie chcesz zostawiać takiej osoby, musisz być jak skała. Niezłomny. Obstawać przy swoim. Niezależnie od tego, co się będzie działo: moi przyjaciele pozostaną przy mnie i będą moimi przyjaciółmi. Jeśli nie da rady zrobić tak, by przychodzili do mnie, będę się umawiać z nimi na zewnątrz. Ale będę. Tyle tylko, że trzeba być gotowym na to, że im bardziej zostajemy przy swoim, tym bardziej napięcie będzie rosło. Wtedy dopiero wychodzi wszystko na zewnątrz ze zdwojoną siłą. Dopóki traktujemy sytuację na miękko: komuś takiemu ustępujemy i się podporządkowujemy, wszystko gra. Jeśli zaczynamy stawiać na swoim i jesteśmy w tym nieugięci, zaczyna wychodzić prawdziwe szaleństwo. No ale też wtedy się dowiadujesz, z kim tak naprawdę jesteś… i możesz decydować, co dalej. Decyzja podjęta w fazie ustępowania nie jest decyzją adekwatną do rzeczywistości. Ten moment musi nastąpić. Jeżeli partner wariuje z tego powodu, że wychodzisz do pracy, to masz po prostu wyjść do pracy. I zobaczyć, co nastąpi. To, co nastąpi, będzie bardzo niefajne, ale iść musisz. Jeśli nie idziesz, to dlatego, że nie chcesz znać prawdy.
A można się jakoś przed związkiem z kimś takim uchronić zawczasu? Są jakieś symptomy, które powinny być czerwoną lampką i ostrzeżeniem: „Nie pakuj się w to”?
Warto na przykład znać historię poprzednich związków potencjalnego partnera. Zwrócić uwagę na to, jak mówi, jak się wyraża o swoich byłych partnerkach/partnerach. Jeśli ktoś na drugiej czy trzeciej randce wymienia swoje byłe partnerki, twierdząc, że wszystkie zniszczyły mu życie, mówiąc najdelikatniej, a potem dodaje coś w stylu: „Ale ty jesteś inna/inny, ty mnie obronisz”, to warto – nawet jeśli jest się typem obrończyni ‒ mieć świadomość, że najpewniej do tej galerii poprzednich partnerek „najgorszych” się wkrótce dołączy. Jeśli ktoś nie potrafi mówić dobrze albo choćby minimalnie poprawnie o swoich byłych relacjach, jeśli nie ma żadnych fajnych ludzi w jego opowieści, to coś musi być nie tak.
A czy jest jakiś typ osób, które częściej padają ofiarą takich ludzi, są bardziej podatne na pakowanie się w takie toksyczne relacje i tkwienie w nich?
Jest taki gatunek ludzi, nazwałbym go „osoby dobre”. Skrajnie dobre. To takie, które chcą pomóc i – co ważne – są skłonne do autorefleksji. Ktoś bezrefleksyjny, czyli przysłowiowy „młotek”, jeśli stanie się obiektem ataku toksycznej osoby, najczęściej odeprze go bezpardonowo: „Co się czepiasz? Nie podoba ci się coś, to spadaj”. I koniec tematu, taka osoba na toksyczność się nie zahaczy. Osoby autorefleksyjne, kiedy pada pod ich adresem zarzut, nie zbywają go krótkim „spadaj”, tylko zaczynają drążyć, szukać przyczyny – najczęściej w sobie. Osoby dobre bardzo łatwo padają ofiarą.
Ale przecież dobrze zaczynać od siebie, autorefleksja jest potrzebna.
Tak, ale tu obowiązuje zasada „po czyjej stronie piłka”. Załóżmy, że taka dobra osoba wraca do domu i narzeka. I spotyka ją atak: „Czemu ciągle narzekasz? Czemu zawsze zaczynasz od narzekania?”. Próbuje się bronić: „No wiesz, nie ciągle, przecież nie zawsze, po prostu dzisiaj coś mnie boli, coś mi nie wyszło”. Odpowiedź: „Narzekasz od progu, może byś najpierw stworzył/stworzyła jakąś miłą atmosferę, a potem sobie ponarzekasz, co?”. I co się dzieje? „No, tak, faktycznie, może powinnam/powinienem mniej narzekać, masz rację, dobrze, że mówisz o tej atmosferze…”. Nie pada nigdy nic w stylu: „Coś się tak przyczepił/przyczepiła? Zejdź ze mnie!”. Obracamy się cały czas po jednej stronie boiska. Gramy na jednej połowie. Na swojej. Nie ma instynktownego odparcia ataku. Nie ma zakwestionowania, nie ma przerzucenia piłki na drugą stronę. Jest tylko tłumaczenie się. Czyli – nie ma ataku, jest obrona, odpieranie ataku. Broni się ktoś taki w nieskończoność.
A czy w takim razie z bycia w toksycznym związku można się czegoś nauczyć? Wyciągnąć jakieś wnioski po to, by nie popełniać tych samych błędów kolejny raz? Jakaś odporność się wyrabia?
Niestety, często jest tak, że po tego rodzaju doświadczeniu wychodzimy okaleczeni emocjonalnie i bardzo często towarzyszy temu postawa: „Mogę być z innym człowiekiem, ale już nigdy nie mogę się zakochać. Mogę kogoś poderwać, wszystko fajnie, ale już nigdy nie mogę dla nikogo zwariować. Bo już wiem, że jak dla kogoś zwariuję, to on mnie zniszczy”. Skoro taka osoba postanawia, że „już nikt nigdy jej tak nie zrobi”, to każdą kolejną relację będzie zaczynać od pytania: „Czy on mógłby mi to zrobić?”. Czyli od samego początku jest kontrola. To może sprawić, że taka osoba będzie unikać ludzi, którzy ją pociągają. Bo nauczyła się, że właśnie wtedy, kiedy ktoś wzbudza prawdziwe uczucia, może zrobić krzywdę.
To mechanizm obronny. Zabezpieczenie. I to jest skutek bardzo negatywny bycia w takiej relacji. A jakieś pozytywne skutki?
Jedynym pozytywem jest to, że z tej toksycznej relacji w ogóle udało się wyjść.
I to ma wystarczyć?!
Tak. Bo wychodzenie z toksycznego związku jest bardzo trudnym i często długim procesem. Czasem musimy dojść do punktu granicznego, by w ogóle się odbić. I proszę mi wierzyć, że jeśli to się uda, to jest ogromny sukces. I nie ma co więcej wymagać.
Paweł Droździak – psychoterapeuta, trener grupowy i mediator rodzinny. Współautor książki „Blisko, nie za blisko – terapeutyczne rozmowy o związkach”.
Polecamy
„Nie każdy związek chce być uratowany” – mówią seksuolog dr Robert Kowalczyk i dziennikarka Magdalena Kuszewska
Agnieszka Włodarczyk na prawie 5 miesięcy powierzyła opiekę nad synem swojej mamie. „Nie mam siły już mówić”
„Za dużo wymagamy”. O tym, dlaczego coraz więcej osób ma problem ze znalezieniem partnera, rozmawiamy z Moniką Dreger, psycholożką
„Sztukę flirtowania trzeba aktualizować” – mówi seksuolożka Patrycja Wonatowska
się ten artykuł?