Przejdź do treści

„Uważałam, że z każdą matką miałby lepiej – szkoda, że trafił na mnie, bo jestem taka nieudana”. Depresja poporodowa oczami mam, które ją przeszły

Depresja poporodowa
Depresja poporodowa oczami mam, które ją przeszły / Pexels
Podoba Ci
się ten artykuł?

„Szłam z dziećmi na spacer nad morze i zastanawiałam się nad tym, by wejść z nimi do wody i iść, iść tak daleko, aż by nas zakryła woda i byśmy już nie wypłynęli”. Marta, Olga i Natalia – trzy kobiety, trzy historie, trzy różne oblicza depresji poporodowej. 

„Karmiłam i płakałam”

Tata mojego synka nie był i nie jest bliską mi osobą, to kolega znajomego. Poznaliśmy się na imprezie, chcieliśmy zakończyć ją w łóżku, więc tak zrobiliśmy. Wieść o ciąży była dla mnie zupełnym zaskoczeniem. Nie dlatego, że nie wiedziałam, jak do zapłodnienia dochodzi, bo nie uważałam na lekcjach biologii. Wręcz przeciwnie – rok wcześniej lekarze powiedzieli mi, że moje szanse na zostanie matką są bliskie zeru, ponieważ mam tak zaguzowaną macicę, że nie ma w ogóle możliwości, by doszło do zagnieżdżenia się zarodka. Wszystko przez łagodne nowotwory – mięśniaki, które u mnie są i bardzo duże, i bardzo liczne. Od specjalistów dowiedziałam się, że właściwie pozostają mi dwie opcje – poczekać na menopauzę albo poddać się histerektomii, czyli wycięciu macicy. Mogę więc powiedzieć, że zaszłam w ciążę nie tylko niespodziewanie, ale i była to ciąża niechciana – mówi 37-letnia Marta.

Zupełnie inaczej niż w przypadku rok starszej Olgi. Jej 7-miesięczny dzisiaj synek to dziecko zaplanowane, chciane i bardzo wyczekiwane. Olgi nie zaskoczyła ciąża, a to, że doszło u niej do rozwoju depresji poporodowej.

– Być może wpłynął na to fakt, że pół roku wcześniej poroniłam. Minęło więc niewiele czasu i znów spodziewałam się dziecka. Odczuwałam ogromny stres, że coś znów może pójść nie tak. Zwłaszcza że byłam w ciąży w czasie pandemii, a sama czytałam, że w tym czasie młode i przyszłe mamy są bardziej narażone na problemy psychiczne. Rodziłam pod koniec kwietnia, byłam sama, nikt nie mógł mnie odwiedzić, jeszcze na miesiąc-półtora przed porodem nie wiedziałam, czy wszystkie moje badania odbędą się zgodnie z planem. W końcu też zdecydowałam się rodzić w szpitalu, przy którym chodziłam do przychodni, mimo że mój pierwszy wybór był inny. Wolałam jednak nie ryzykować, że nie będę miała gdzie rodzić, a tam miejsce na porodówce mi gwarantowano. Byłam też nastawiona na poród naturalny, a niestety musiałam mieć cesarskie cięcie.

Natalia, 35-letnia mama dwójki dzieci, mieszka w Anglii. Już po pierwszym porodzie zmagała się z depresją poporodową – huśtawką nastrojów, zmęczeniem i próbami poradzenia sobie z zupełnie nową rolą – rolą mamy, do której zupełnie nikt jej nie przygotował.

Mały płakał, a ja razem z nim. Budził się co 2-3 godziny w nocy na karmienie. Karmiłam i płakałam. Obwiniałam siebie za to, że nie umiałam karmić go piersią i musiałam odciągać mleko. W dzień, gdy mąż był w domu, udawałam przed nim super mamę i super żonę. Wszystko chciałam robić sama: ogarniać dom, sprzątać, gotować, zajmować się dzieckiem. W ogóle nie dopuszczałam do tego, by w czymś mi pomagał. Zresztą pracował po 14 godzin dziennie, 5-6 dni w tygodniu. Byłam sama, w obcym kraju, bez znajomych, bez pomocy rodziny. Doszły do tego jeszcze moje trudne relacje z mamą, która oskarżała mnie o to, że zachorowała na depresję, bo wyjechałam z Polski i ją zostawiłam. Potrafiła pisać do mnie w środku nocy, że nie kocham swojego dziecka, że jestem najgorszą matką świata. Wtedy tak się czułam. Znacznie mi się polepszyło, gdy po 8,5 miesiącach (w Wielkiej Brytanii płatny urlop macierzyński trwa 9 miesięcy) wróciłam do pracy. Kiedy na świat przyszedł drugi synek, wszystko wydawało się w porządku, wiedziałam, co mnie czeka, byłam przygotowana. Jednak po około 3 miesiącach, gdy dziecko w nocy spało, ja nie mogłam. Spałam po 2-3 godziny na dobę. I tak się to znowu zaczęło.

Doszły myśli samobójcze. Strasznie się ich przestraszyłam, bo przychodziły nagle, nie kontrolowałam tego. Siedziałam sobie np. w nocy na fotelu w salonie, patrzyłam przez okno na wieżę kościoła i myślałam, że mogłabym w tej chwili wziąć dzieci, wyjść z domu, wspiąć się na tę wieżę i skoczyć

Natalia, 35 lat

„Uważałam, że jestem najgorszą matką, na jaką mógł trafić”

– Byłam w szoku. Tu imprezka, tu ciąża, ale jakim cudem, skoro ja nie mogę być w ciąży? O co chodzi? Poszłam do ginekologa, ponieważ wyniki moczu, badania krwi właśnie na ciążę wskazywały. Najpierw lekarka zastanawiała się, czy to nie rak jajnika, bo nie mogła dostrzec zarodka. Udałam się do innego specjalisty, ten w końcu powiedział: „Jest, widzę! I serce bije”. Zastanawiam się: „Jak to, 5. tydzień, skąd pan wie?”. I pokazał mi taką kropkę, zupełnie niepodobną do niczego, która poruszała się w funkowym rytmie.

Lekarz Marty stwierdził, że zarodek zagnieździł się w jedynym możliwym wolnym miejscu, ale ostrzegł, że nie ma się z czego cieszyć, bo sytuacja jest 50:50. Mięśniaki mogą rosnąć do wewnątrz lub do zewnątrz, a jeśli pierwsza opcja okaże się prawdziwa, płód nie przetrwa. Psychicznie Marta czuła się cały czas rozdarta:

–  Myślałam: „Boże święty, jestem w ciąży, a nigdy nie miałam być. To cud, jestem mamą”. Z drugiej strony: „Ale kurde, z jakimś melepetą, ja go w ogóle nie znam, a teraz będę panną z dzieckiem”. Wiadomo, to nie jest średniowiecze, jednak myśl o tym, że mój (jak się później okazało) syn będzie wychowywał się bez ojca, bardzo mnie przygnębiała. Jednocześnie paraliżował mnie strach przed bardzo prawdopodobnym poronieniem. Miałam myśli samobójcze, nie podjęłam jednak żadnej próby ze względu na dziecko. W końcu stwierdziłam, że co ma być, to będzie: jeśli urodzę, to super, będę mamą, jeśli poronię, to pozbędę się niechcianej ciąży.

W trakcie ciąży rósł i płód, i mięśniaki. Marta odczuwała coraz silniejsze skurcze, doznała silnego krwotoku. Zadzwoniła na pogotowie, ratownik, który przyjechał, zapytał, czy jest pewna, że nie poroniła i że płód nie znajduje się w toalecie. Była pewna. Trafiła do szpitala, gdzie, wydawałoby się, unormowano sytuację. Jednak dzień później, gdy sytuacja się unormowała, Marcie odeszły wody. Poroniła w 15. tygodniu ciąży.

Olga urodziła zdrowego chłopca, jednak po wypisaniu do domu od razu poczuła się gorzej. Szpital dawał poczucie bezpieczeństwa, bycia pod opieką specjalistów. Wyjście do domu oznaczało zostanie z dzieckiem we dwoje – razem z partnerem.

–  Bardzo się bałam, że coś zrobię źle, to poczucie niekompetencji opuszczało mnie przez wiele tygodni, a wręcz z czasem się nasilało. Przez pierwsze 2-3 tygodnie nie zgadzałam się, żeby mama przyszła nam pomóc, nie chciałam jej narażać, bo przecież szalała pandemia, a ja jednak byłam w szpitalu. Z perspektywy czasu uważam, że bardzo by mi to pomogło, gdyby był z nami ktoś, kto już to kiedyś robił – zajmował się malutkim dzieckiem.

Joanna Frejus/archiwum prywatne

Olga przez długi czas była przekonana, że jej synek za mało je, czuła się jak wariatka, gdy inni mówili, że wszystko jest w porządku. Bardzo pomogła jej położna środowiskowa, która potwierdziła, że rzeczywiście malucha trzeba dokarmiać, podawać mleko modyfikowane, co młodą mamę uspokoiło. Jednak nie na długo.

– Sama wiem, że moje nastawienie nie było racjonalne i wtedy też teoretycznie zdawałam sobie z tego sprawę. Praktycznie jednak wyglądało to zupełnie inaczej. Głęboko wierzyłam, że wszystko robię źle, że nie umiem się nim zajmować. Płakał podczas zmiany pieluchy? Moja wina, nie umiem tego robić. Uważałam, że z każdą matką byłoby mu lepiej niż ze mną, że to taka szkoda, że trafił na mnie, bo jestem taka nieudana. Mój partner powtarzał mi, że przecież wszystko robimy dobrze, radzimy sobie, wszystko jest w porządku. Przecież najlepszym dowód na to stanowi choćby niezaprzeczalny fakt, że dziecko nadal żyje. Nic do mnie nie docierało. Żadne takie zapewnienia. Nie pomagały też wspierające rozmowy z koleżankami, które mówiły, że też tak miały i wszystkiego się z czasem nauczę. To działało przez kilka godzin, a potem znów powracał strach. W końcu mój partner powiedział, że straciłam poczucie humoru, bo też nie interesowałam się niczym innym niż czytaniem o tym, co mojemu synkowi potencjalnie dolega, szukałam niepokojących symptomów, utwierdzałam się w przekonaniu, że na coś choruje. Straciłam apetyt, przestałam mieć energię, nie miałam siły wstawać z łóżka. Musiałam wybierać: iść pod prysznic czy zrobić sobie kanapkę?

Natalia za dnia funkcjonowała jak robot – robiła wszystko mechanicznie. Karmiła, przewijała, bawiła się ze starszym dzieckiem, chodziła na spacery, sprzątała, gotowała. Wszystko bez jakiejkolwiek radości. Jakby ktoś ją zaprogramował.

–A potem jeszcze obsesyjne rozmyślania o tym, czy maluszek jest na pewno zdrowy, skoro ciągle śpi, je, śpi, je i nic poza tym. No i doszły myśli samobójcze. Strasznie się ich przestraszyłam, bo przychodziły nagle, nie kontrolowałam tego. Siedziałam sobie np. w nocy na fotelu w salonie, patrzyłam przez okno na wieżę kościoła i myślałam, że mogłabym w tej chwili wziąć dzieci, wyjść z domu, wspiąć się na tę wieżę i skoczyć. Albo szłam z dziećmi na spacer nad morze i zastanawiałam się nad tym, by wejść z nimi do wody i iść, iść tak daleko, aż by nas zakryła woda i byśmy już nie wypłynęli. Gdy szłam chodnikiem,  chciałam, żeby np. potrącił mnie samochód. Albo żebym zachorowała na jakąś poważną chorobę i żeby wycięli mi macicę, abym nie mogła mieć więcej dzieci. Choć udawałam przed mężem, że wszystko jest w porządku, zauważył, że to nieprawda.

Marta poroniła w warszawskim szpitalu przy ul. Inflanckiej. Jak zaznacza, otoczono ją wspaniałą opieką, niektóre formuły wymawiane przez lekarzy i położne brzmiały wręcz jak wyuczone, ale i tak były bardzo ważne. Kobieta przez cały czas pobytu w szpitalu ani razu nie widziała pacjentek z ciążowymi brzuchami, nie leżała na sali z przyszłymi mamami spodziewającymi się zdrowych dzieci.

– Usłyszałam, co było dla mnie ogromnie ważne, że zdarzają się w życiu sytuacje, w których nikt nie jest winny. Choć nigdy nie przeżyłam porodu, roniłam przez 37 godzin, miałam ogromne skurcze. Podejrzewam, że kobiety, które rodzą w 8. czy 9. miesiącu ciąży, cierpią bardziej, jednak sama wiem, jak bardzo mnie bolało. W końcu zobaczyłam Ziemka. Był wielkości niecałej dłoni. Połowę ciała stanowiła głowa, połowę mikroskopijna reszta ciałka. Wszystko jednak już można było odróżnić. I niedługo potem nastąpiła w szpitalu jedyna rzecz, która mi się nie podobała: wzięto ode mnie dziecko i nie zapytano, czy chcę je ponownie zobaczyć. Później, gdy zgłosiłam taką potrzebę, okazało się, że pojechał już na badania histopatologiczne i nie wiadomo, w jakim stanie będzie ciało.

Usłyszałam, że jestem w klasycznej - uwaga - depresji poporodowej, która może potrwać nawet rok. Mimo że moje dziecko nie żyło. Bo moje cierpienie po poronieniu, rozpacz, takie właśnie objawy wywołały.

Marta, 37 lat

„Bałam się, że jeśli przyznam się do myśli samobójczych, zabiorą mi dzieci”

Jeszcze gdy Marta była w szpitalu, jedna z lekarek zaproponowała, by przewieźć ją na konsultacje do szpitala psychiatrycznego. Tam było okropnie: ciemno, obskurnie, dwóch drabów otwierało i zamykało drzwi, kolejka do lekarza zdawała się nie mieć końca. Mama Marty, która jej tam towarzyszyła, powtarzała tylko w myślach: byle to przetrwać, byle to przetrwać. Marta zrobiła tam jednak niemałe poruszenie: wymusiła szybszą poradę psychiatry, mówiąc, że nie mają prawa jej przetrzymywać. Lekarz został okrzyczany „od góry do dołu”:

– Ochrzaniłam go, że wysłano mnie do niego, bo płaczę, a to chyba normalne, że płaczę, skoro poroniłam. Ten młody i przerażony psychiatra zgodził się ze mną, zaproponował wypis na własne życzenie, zapisał silne leki. Od razu po wizycie zadzwoniłam jednak do znajomej psycholożki, która z kolei poleciła dobrego i sprawdzonego psychiatrę. Szybko udało mi się do niego umówić na wizytę. Usłyszałam, że jestem w klasycznej – uwaga – depresji poporodowej, która może potrwać nawet rok. Bo moje cierpienie po porodzie, rozpacz, takie właśnie objawy wywołały. Mimo że moje dziecko nie żyło. Moja depresja objawiała się m. in. atakami histerii: w pewnym momencie po prostu zaczynałam płakać, krzyczeć, nie mogłam się opanować. Teraz, dzięki lekom, zdarza się to może raz na miesiąc, wcześniej zdarzało się znacznie częściej. Mam myśli samobójcze, jednak wiem już, jak to jest stracić dziecko, więc nie mogłabym tego zrobić moim rodzicom.

Olga również postanowiła poszukać pomocy. Najpierw rozmawiała przez 2 tygodnie online z terapeutką. Kiedy okazało się, że nie ma poprawy, obie doszły do wniosku, że warto umówić wizytę u psychiatry. Znajoma poleciła ośrodek – Centrum Zdrowia Psychicznego, a w nim pilotażowy program dla mieszkańców Olgi dzielnicy, którzy mogli dzięki niemu zostać objęci bezpłatną opieką psychologiczną i psychiatryczną.

– Zgłosiłam się tam, psycholożka oddzwoniła po kilku dniach. Odbyłyśmy wstępną rozmowę i umówiłam się na wizytę do psychiatry, która po kilku minutach orzekła, że to depresja poporodowa i że muszę brać leki, bo nie ma innego wyjścia, może być tylko gorzej. Już po 2-3 tygodniach poczułam poprawę, choć wydawało mi się wtedy, że trwało to wieczność. Gdy synek miał około dwóch miesięcy, „wróciłam do siebie”. Znów miałam energię, zyskałam wiarę, że sobie poradzę. Zaczęłam się cieszyć, że jestem mamą, że jednak mam mu coś do zaoferowania. Czuję się już teraz dobrze, cały czas biorę przepisane przez psychiatrę leki.

Przebywająca w Anglii Natalia w końcu zdecydowała się na rozmowę z mężem.

– Długo wtedy rozmawialiśmy, opowiedziałam mu o tym, jak się czuję, że chyba jednak potrzebuje pomocy. Umówiliśmy spotkanie w przychodni, wszystko było lekko utrudnione ze względu na lockdown i pandemię. O dziwo, wizytę miałam już na drugi dzień. Szczęśliwie trafiłam do doktor, która sama przechodziła depresję poporodową – w jej gabinecie się zupełnie rozkleiłam, ryczałam i nie umiałam się pozbierać. Towarzyszyła mi obawa, że jeśli przyznam się do myśli samobójczych, to zabiorą mi dzieci. Lekarka mnie uspokoiła, powiedziała, że to nie moja wina, że tak się czuję, ze nie jestem najgorszą matką na świecie, ze ona jest po to, by mi pomóc. Zapisała leki, przekazała kontakt do terapeuty i rożnego rodzaju organizacji, pomagających kobietom z depresją poporodową. Wykonanie telefonu do terapeuty zajęło mi tydzień. Teraz mam z nim dwa razy w tygodniu sesje telefoniczne, ale mogę dzwonić zawsze, gdy chcę pogadać. Leki zaczynają działać, ja nauczyłam się mówić o swoich potrzebach i uczuciach. Mąż nadal dużo pracuje, ale dwa dni w tygodniu spędzamy razem. Dużo rozmawiamy i dużo też pomaga mi przy dzieciach. Mam w nim ogromne wsparcie, przede wszystkim psychiczne.

Martę zaskoczyło, że tak bardzo poruszyła ją śmierć dziecka, którego w ogóle nie planowała, z którego ojcem nie wiązała planów na przyszłość. Dzisiaj chce o Ziemku jak najczęściej rozmawiać, odwiedza jego grób, w cieplejsze dni nawet siada przy nim na kocyku. Choć była katoliczką, obecnie przeżywa kryzys wiary. Nie do końca więc ufa, że Ziemek „gdzieś tam” jest, jednak mimo to te wizyty na cmentarzu, wyprawienie mu pogrzebu, zarejestrowanie go w urzędzie bardzo jej pomagają.

Chciałabym, aby mamy, które poroniły, wiedziały o możliwości pochowania dziecka. W takiej sytuacji otrzymuje się taki sam zasiłek pogrzebowy, jak w każdym innym przypadku. Można synowi czy córce zorganizować normalny pogrzeb, a wcześniej oficjalnie nadać imię i nazwisko. Nie ma z tym żadnych problemów ani w urzędach, ani w kościołach.

Marta po poronieniu mogła skorzystać z kilkutygodniowego urlopu macierzyńskiego, ale nie chciała. Jak zaznacza, może pomogłoby to kobiecie, która ma męża, inne dzieci, wtedy przeszłaby psychiczną rekonwalescencję, ale dla singielki bardziej wskazany dla zdrowia okazał się powrót do pracy.

„Jeśli masz depresję poporodową, nie jesteś złą matką, złym ojcem”

– Jeśli mogłabym coś doradzić kobietom, które znajdą się w podobnej sytuacji do mnie, powiedziałabym, by szukały pomocy. Do mnie bez wsparcia leku nic by nie dotarło. Najbardziej chyba nieprzydatne były porady: „Wyskocz do fryzjera, idź na spacer, znajdź czas dla siebie”.  Miałabym przez godzinę siedzieć u fryzjera? Byłoby to dla mnie nie do zniesienia. Ze spacerów wracałam po 10 minutach i zupełnie bez sił. Bardziej mi pomogło, gdy przyjechała do mnie przyjaciółka i obcięła mi grzywkę, zrobiła zakupy, wyszła z psem, zawiozła na badania. Rozmowa nic nie zmieni, jeśli nie zadziała specjalista, ale przyjaciel może pomóc ci się ogarnąć, wesprzeć od tej praktycznej strony – zaznacza Olga. I dodaje:

Jeśli masz depresję poporodową, nie jesteś złą matką, złym ojcem, bo mężczyźni też mogą się z nią mierzyć. To po prostu choroba, tak działa chemia w naszym mózgu. Trzeba ją odczarować, to jest normalne, zdarza się. Jeszcze niedawno wstydziłam się poruszać ten temat, teraz zupełnie zmieniłam swoje nastawienie. W depresji nie pomogło mi na pewno czytanie forów dla mam, które ukazywały radosny obraz macierzyństwa, przez co czułam się jeszcze gorzej. Bardzo trudno mi było znaleźć wpisy kobiet w mojej sytuacji. Częściej znajduję je teraz i staram się wesprzeć je chociaż słowami, moją historią.

Jeśli mogłabym coś doradzić kobietom, które znajdą się w podobnej sytuacji do mnie, powiedziałabym, by szukały pomocy. Do mnie bez wsparcia leku nic by nie dotarło. Najbardziej chyba nieprzydatne były porady: wyskocz do fryzjera, idź na spacer, znajdź czas dla siebie

Olga, 38 lat

Natalia, jak zaznacza, w Anglii ma właściwie tylko (i aż) męża. Znajomi, gdy dowiedzieli się o jej depresji, odwrócili się sami lub ona się od nich odcięła po stwierdzaniach, które usłyszała: „Jaka depresja? Przy dwójce dzieci ja nie miałabym na to czasu”. Albo: „Idź na spacer, poczytaj, to ci ta cała depresja przejdzie”.

– Mam dni lepsze i gorsze, teraz więcej jest tych lepszych. Ale zanim postawiono diagnozę i dostałam wsparcie, było ciężko. Bywały chwile, że chciałam tylko zakopać się w pościeli i nie wstawać, albo potrafiłam ryczeć cały dzień. Czułam się, jakbym dryfowała pośrodku morza otoczona przez szalejący sztorm. Czułam się niedorzecznie. Czułam, jakbym za chwilę miała się poddać, rzucić to wszystko, to całe macierzyństwo, wyjść i nie wrócić. Czułam się jak dojna krowa, z maluchem uwieszonym na cycku, która nie może robić nic innego, tylko karmić. Czułam się przeładowana emocjami, tym, że dziecko potrzebuje mnie i tylko mnie, ze tylko przy mnie się uspokaja, bo tylko ja potrafię ukoić jego strach. A jednocześnie musiałam być mamą dla drugiego syna i żoną. Czasem byłam tak bardzo poirytowana na starsze dziecko, że podnosiłam na nie głos. Nienawidziłam się za to. Zarzucałam sobie, że nie umiem wychować dzieci, że nie zasługują na taka matkę jak ja, że lepiej byłoby, żeby mnie nie było… Mój terapeuta twierdzi, że po pierwszym porodzie też przeszłam epizod depresyjny. I pewnie ma rację. Wtedy byłam może niezbyt doświadczona, by wiedzieć, że coś było nie tak, że to, co czułam, nie było ok. Jakoś udało mi się to zwalczyć samodzielnie. Po drugiej ciąży już nie. I kto wie, czy gdybym nie trafiła na czas do specjalisty, to bym dziś mówiła te słowa, a moje dzieci dalej miałyby mamę. W walce z depresją poporodową dużą rolę odgrywa wsparcie – zarówno to fachowe (terapia, leki) jak i to od najbliższych. Jeśli tego nie ma, może skończyć się tragicznie zarówno dla kobiety, jak i dla dziecka.

Marta w specjalnym wpisie na Facebooku podziękowała wszystkim osobom wspierającym ją w tym trudnym czasie. Koleżance, która wyciągała ją na imprezy, do escape roomów, znajomej, z którą grała w planszówki. Wiele osób jeszcze w ciąży udzielało jej wsparcia.

– Po śmierci Ziemka zaczęłam być bardzo aktywna, bo stwierdziłam, że inaczej oszaleję. Prowadziłam bardzo intensywne życie. W poniedziałek po pracy miałam kurs rozciągania do szpagatu, we wtorek szłam do kościoła na medytację, w środy następowała druga część kursu rozciągania, w czwartek z kolei biegałam z sąsiadami w ramach slow jogging. W piątki chodziłam na pijawki, pomagające mi w walce z szalejącymi hormonami i psychoterapię. W soboty organizowałam sobie spotkania ze znajomymi: albo planszówki, albo impreza, albo spacer, albo escape roomy. W niedzielę natomiast z rozsądku udawałam się do kościoła. Nagle przyszedł lockdown, praca zdalna, bardzo psychicznie siadłam. Wszystkie te aktywności odwołano, pozostało mi jedynie spotykanie się ze znajomymi w domach, zgłosiłam również chęć pracy nie zdalnej, a z biura. Jednak i zatrudnienie w końcu, przez pandemię, straciłam. Z pomocą przyszli mi rodzice: wyprowadziłam się na kilka miesięcy do nich, do rodzinnego miasta. Jeździłam na działkę, chodziłam po przylegającym do niej lesie, biegałam.  W końcu w sierpniu dostałam pracę, jestem spokojniejsza. Znów codziennie jeżdżę do biura. Kiedyś jeździłam na grób Ziemka dwa razy w tygodniu, potem raz w tygodniu, następnie co dwa tygodnie, teraz już tylko co trzy i czuję się z tym dobrze. Wcześniej nie byłam w stanie tyle wytrzymać bez odwiedzenia syna, jednak nawet psycholożka poradziła, by za często się tam nie wybierać, że nie jest to dla mnie do końca dobre. Muszę jednak na tym cmentarzu być od czasu do czasu, to mnie uspokaja. Podczas ciąży byłam tak zaaferowana sobą, że nie zdążyłam powiedzieć Ziemkowi, że go kocham wtedy, gdy jeszcze żył. Robię to więc teraz…

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?