Przejdź do treści

Dominika Wojtych: „Modliłam się, żeby był to chłoniak, a nie rak”

Dominika Wojtych - lekarka w trakcie specjalizacji z interny, pacjentka z diagnozą chłoniaka i gruźlicy
Dominika Wojtych - lekarka w trakcie specjalizacji z interny, pacjentka z diagnozą chłoniaka i gruźlicy / Zdjęcie: Archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Gdyby przyszedł do mnie pacjent z takimi objawami, jakie miałam ja, to zleciłabym mu tomografię, pełną diagnostykę. Tymczasem sobie mówiłam: „nie przesadzaj”, „zaraz minie”, „nie ma co panikować”. Zbagatelizowałam wszystkie niepokojące sygnały, bo nie chciałam wyjść na pacjentkę, która za bardzo skupia się na swoim zdrowiu. Dziś, przez pryzmat osobistych doświadczeń, zupełnie inaczej bym postąpiła – mówi Dominika Wojtych, lekarka w trakcie specjalizacji z interny, pacjentka z diagnozą chłoniaka i gruźlicy, znana na Instagramie jako „Snowflake Lady”.

 

Marta Dragan: Na swoim profilu „Snowflake Lady” na Instagramie piszesz o sobie „lekarka na przystanku chłoniak”. Jakie były te pierwsze sygnały zwiastujące, że coś jest nie tak z twoim zdrowiem?

Dominika Wojtych: W czasie pandemii pracowałam jako lekarz w szpitalu covidowym, pracowaliśmy wtedy dużo i intensywnie. Później szpital powrócił do normalnego funkcjonowania i z takim ogromnym zmęczeniem przeszliśmy do nadrabiania zaległości w opiece nad chorymi i diagnostyce chorób, których narobiła cała pandemia. Dosłownie nie było kiedy odpocząć. I tak pracowałam jakiś czas. Gdzieś pod koniec listopada 2022 roku pojawił się u mnie nasilony kaszel. Kilka dni później przechodziłam COVID-19, niedoleczona wróciłam do pracy, do dyżurowania. Uczucie chronicznego zmęczenia nasilało się u mnie z tygodnia na tydzień. Stwierdziłam, że spróbuję brać mniej dyżurów, ale niewiele to pomogło. Wracałam z pracy do domu i szłam spać. Niezależnie od tego, ile godzin spałam, czułam się potwornie zmęczona i senna. Pojawił się brak motywacji do pracy, do czegokolwiek. No i cały czas kasłałam. Tłumaczyłam sobie te dolegliwości na tyle, na ile potrafiłam, nie chcąc przyjąć do wiadomości, że coś poważnego może się ze mną dziać. Kaszel kładłam na karb przebytej infekcji, zmęczenie na karb przepracowania, podejrzewałam nawet u siebie depresję…

Krótko mówiąc, odsuwałaś tę najgorszą myśl od siebie…

Wiesz, człowiek mając 28 lat, nie myśli o poważnych chorobach, taka refleksja zwykle przychodzi pewnie po 40, albo i później. Mimo iż byłam w samym sercu systemu ochrony zdrowia i na co dzień stykałam się z ludźmi chorymi, nie chciałam wierzyć, że to może spotkać również mnie. Nawet gdy pojawił się u mnie ból za mostkiem, znalazłam wytłumaczenie. Doprowadziłam się tym samym do stanu bardzo dużego zaawansowania choroby. Nie byłam w stanie normalnie funkcjonować, wzięłam dłuższy urlop, chciałam zmienić pracę. Urlop zaczęłam od leczenia kaszlu. Próbowałam różnych sposobów – inhalacje, najróżniejsze syropy, tabletki, ale nic nie pomagało, a suchy kaszel jeszcze się nasilił. Takim momentem przełomowym było, kiedy grałam z rodziną w karty. Nie jest to czynność męcząca, a wyobraź sobie, że czułam się, jakbym przebiegła maraton w górach.

Postanowiłaś to sprawdzić?

Umówiłam się na wizytę do pulmonologa, tym bardziej, że coraz bardziej niepokoił mnie nasilający się ból klatki piersiowej. Czułam go bardziej tak przy mostku, przy kościach. Wtedy uznałam, że to najpewniej zapalenie chrząstek międzyżebrowych spowodowane przedłużającym się kaszlem, przeczytałam, że ból wtedy jest bardzo nasilony i trwa kilka tygodni, pomagają jedynie silne leki przeciwbólowe. Gdyby przyszedł do mnie pacjent z takimi objawami, jakie miałam ja, to zleciłabym mu tomografię, pełną diagnostykę. Tymczasem sobie mówiłam: „nie przesadzaj”, „zaraz minie”, „nie ma co panikować”. Zbagatelizowałam wszystkie niepokojące sygnały, bo nie chciałam wyjść na osobę, która nadmiernie skupia się na swoim zdrowiu. W tym krótkim okresie, kiedy pracowałam na oddziale, zdarzało mi się spotykać takich pacjentów. Nic nie wychodziło w badaniach, a oni za wszelką cenę doszukiwali się choroby.

Co sobie o nich myślałaś?

Wtedy nie rozumiałam takiego podejścia. Uważałam, że trochę przesadzają. Teraz, przez pryzmat osobistych doświadczeń, zupełnie inaczej na to patrzę. Moje tłumaczenie sobie na różne sposoby objawów skończyło się tym, że kiedy zdecydowałam się pójść do lekarza, stan był już bardzo zaawansowany. Bojąc się wyjść na hipochondryczkę, kompletnie zbagatelizowałam poważne objawy.

Gdyby przyszedł do mnie pacjent z takimi objawami, jakie miałam ja, to zleciłabym mu tomografię, pełną diagnostykę. Tymczasem sobie mówiłam: „nie przesadzaj”, „zaraz minie”, „nie ma co panikować”

Jak wyglądał moment diagnozy?

Właściwie już na tej pierwszej wizycie, kiedy pulmonolog przyłożył głowicę USG do moich płuc, od razu zauważył bardzo duży guz. Wybadał też twardy węzeł chłonny w nadobojczu, który wystarczyło, że dotknęłam, i już wiedziałam, że to jest coś onkologicznego. Kwestia była tylko co.

Pamiętasz tamte emocje?

Pulmonolog rozmawiał ze mną jak z lekarzem, więc nie tłumaczył podstaw. Na przemian patrzyłam na jego wzrok i obraz USG, i właściwie bez słów wiedziałam, że jest bardzo źle. Pamiętam, że taką dominującą emocją, która przeze mnie przemawiała, była złość. Byłam zmobilizowana, ale też strasznie wściekła, że mi się to przydarzyło i że tak późno zareagowałam.

Następnego dnia miałam się stawić na oddziale. Wieczorem, kiedy pakowałam się do szpitala, puściłam sobie Maneskina na cały regulator, czułam, jak ta muzyka przepływa przeze mnie i łączy się z moją złością. Pamiętam też, że się bałam, byłam bardzo przejęta. Emocje we mnie buzowały. Modliłam się, żeby był to chłoniak, a nie rak, bo miałam świadomość, że przy tak dużym raku byłoby trudno o dobrą odpowiedź na leczenie.

I wróciłaś do szpitala, ale tym razem w roli pacjentki.

Pierwsza biopsja nie wyszła, więc w toku diagnostyki trafiłam do Szpitala MSWiA w Katowicach, na oddział, na którym pracowałam. Wiedziałam, że jestem w najlepszych rękach, ale jednocześnie widziałam przerażenie w oczach moich współpracowników. Wtedy powtarzałam sobie w głowie, że robię wszystko, co mogę, żeby przeżyć, a co będzie, to się okaże. Jeśli mam umrzeć, to tak się stanie, nie mam na to już większego wpływu.

Byłam chroniona przed najtrudniejszymi informacjami o tym, jak bardzo jest źle, ale umówmy się, wielu rzeczy domyślałam się po samych komunikatach typu „nie wstawaj”, „nie chodź sama”, „poruszaj się na wózku”. Guz był na tyle duży, że uciskał ważne struktury. Uciskał na żyłę, na tchawicę i na oskrzela. Dusiłam się, leżąc, później nawet siedząc, więc musiałam dostawać sterydy. Miałam obrzęk w górnej części ciała, bo przez ucisk żyła nie odprowadzała takiej ilości krwi, jaką powinna. Guz rósł tak szybko, że miałam zagrożenie życia po prostu, była obawa, że nie doczekam chemioterapii. Nie pozostawało mi nic innego, jak oddać się w ręce lekarzy, swoich kolegów. Myślę, że to dzięki ich zaangażowaniu i wiedzy żyję i możemy rozmawiać.

Z twojego Instagrama wiem, że choć doczekałaś chemioterapii, nie obyło się bez komplikacji, bo po drodze wyszła gruźlica.

To prawda, moje leczenie nie było takie proste, łatwe i przyjemne. Mam chłoniaka śródpiersia i jego leczy się sześcioma cyklami chemioterapii. Każdy cykl powinien być podawany w przeciągu 5-6 dni w szpitalu, później powrót na 2-3 tygodnie do domu i tak sześć razy. Tylko u mnie po drodze, konkretnie po drugim cyklu chemii, pojawiło się zapalenie płuc, przez które trafiłam na miesiąc do szpitala. Chemioterapia została przerwana, a dodatkowo wyszły mi pozytywne testy na gruźlicę, więc trzeba było pogłębić diagnostykę w tym kierunku.

Pobrano ode mnie materiał do hodowli prątków gruźlicy i wypisano do domu. Wyniki miały być najwcześniej za 10 tygodni. Po powrocie dostałam dwa kolejne cykle chemioterapii, bo pierwsze wyniki nie potwierdzały gruźlicy, a trzeba było leczyć chorobę podstawową. Po czwartym cyklu dostałam telefon z informacją, że hodowla jednak wykazała obecność prątków gruźlicy, więc musimy przerwać chemię.

W tym momencie gruźlica już była bardzo zaawansowana: miałam całe płuca w guzkach gruźliczych, bakterie krążyły we krwi po całym organizmie. Stwierdzono gruźlicę prosówkową, ale szczęście w nieszczęściu, że okazała się być wrażliwa na wszystkie leki. I kiedy wydawało się, że jest światełko w tunelu, zaczął doskwierać mi chroniczny ból głowy, a pewnego dnia obudziłam się z zezem.

Dominika Wojtych w szpitalu w trakcie leczenia

Dominika Wojtych z dnia na dzień z lekarki stała się pacjentką / Zdjęcie: Archiwum prywatne

Fakt, że jesteś lekarką i masz wiedzę o tym, z jakiego powodu takie objawy mogą się pojawiać, ułatwiał sprawę?

I tak, i nie. Wiedziałam, że coś się dzieje w głowie i do wyboru miałam kilka opcji: udar, przerzut chłoniaka do mózgu, gruźlica w mózgu, zapalenie opon mózgowych, uszkodzenie nerwu ocznego w wyniku działania leków na chłoniaka czy na gruźlicę. Świadomość tego, z czym każda z tych opcji się wiąże, z jednej strony przerażała, ale z drugiej nie pozwalała przejść obok tego obojętnie. Musiałam działać szybko.

Zrobiłam tomografię głowy i ona nic nie wykazała, dopiero rezonans dwa czy trzy tygodnie później potwierdził gruźliczaki w mózgu. I to była ta jedna z „lepszych opcji”.

Leki z czasem zaczęły działać i łagodzić skutki gruźlicy, ale moja głowa coraz gorzej znosiła te rzucane pod nogi kłody: chłoniak, gruźlica, zaatakowany mózg. To był bardzo trudny czas i zadawałam sobie pytanie, ile jeszcze będę w stanie znieść.

Co pomagało ci dźwigać ciężary tych diagnoz?

Na pewno wsparcie bliskich, ale też terapia, na którą chodzę do dziś. Zadbanie o głowę było niesamowicie ważnym elementem leczenia. Starałam się skupiać na codzienności, a kiedy było naprawdę źle, stawiałam sobie takie punkty kontrolne: „wytrwaj do wieczora/do rana/parę godzin i zobaczysz, to minie”. I zazwyczaj mijało.

Na jakim etapie leczenia jesteś teraz?

Teraz jest naprawdę dobrze. Skończyłam chemioterapię. Okazało się, że guz w momencie, kiedy nie był leczony, uaktywnił się, więc dostałam naświetlania, przeszłam przeszczep szpiku.

Obraz gruźlicy i chłoniaka nakłada się w płucach, więc diagnostycznie trudno to rozróżnić, ale na początku grudnia dostałam telefon, że z biopsji wykonanej przed miesiącem w Krakowie, w badaniach mikrobiologicznych z węzła chłonnego, wyszła aktywna gruźlica, nie chłoniak. To oznacza, że z dwóch mocno podejrzanych zmian jedna została wstępnie wykluczona jako chłoniak.

W styczniu czeka mnie PET, więc jestem w momencie wyczekiwania i niepewności, ale czuję się lepiej niż rok temu o tej porze.

Zuzanna Szelestowska ze swoją suczką Coffee

Poruszył mnie jeden z twoich postów na Instagramie, w którym piszesz, co traciłaś wraz z diagnozą. Jakie są te najdotkliwsze deficyty na ten moment?

Moja choroba przede wszystkim ogranicza mnie, jeśli chodzi o odporność. Brakuje mi więc wyjść do ludzi, spotkań ze znajomymi, wyjść do kina czy na kawę. Teraz jest już nieco lepiej, ale był czas, że tej odporności nie miałam i izolacja była dla mnie wtedy czymś najcięższym. Pamiętasz pewnie, jak w pandemii COVID-19 zamknęli nas na jakiś czas w domach, to ja w takiej kwarantannie jestem ponad półtora roku. Instagram stał się moim sposobem na wyjście z tej izolacji.

Jaką pracę musiałaś wykonać sama ze sobą, żeby nie zatracić się w tej wymagającej sytuacji zdrowotnej?

Musiałam całkowicie zdefiniować siebie na nowo i swoje wartości. Spędzając czas w szpitalach, docierając do granic możliwości swojego organizmu, lawirując między życiem a śmiercią, pytałam siebie, co jest tak naprawdę ważne. I okazało się, że tym czymś nie jest wspaniała kariera, co potrafię jako lekarz, ile zarabiam pieniędzy, jak wyglądam, tylko to, że codziennie rano budzę się i mogę spojrzeć w lustro i powiedzieć „jestem”. To jest mój sukces. Każdy nowy dzień jest dla mnie wartością.

I też podkreślasz, że na raka się nie wygląda, na raka się choruje.

Bo wciąż społeczne postrzeganie jest takie, że osoba chora onkologicznie to osoba, która leży w łóżku, ma podkrążone oczy, szarą cerę, jest kompletnie łysa, nie ma brwi i na nic siły. Pewnie też płacze i jest wiecznie smutna. Prawda jest zupełnie inna i to staram się pokazywać na swoim profilu, żeby osoby będące na początku tej onkologicznej ścieżki, nie były przerażone. Bo są dni, kiedy nie mamy siły wstać z łóżka, ale są też takie, kiedy normalnie funkcjonujemy. Te włosy, brwi, rzęsy odrastają, cera wraca do normalności. I jest druga strona medalu, że można wyglądać świetnie, a naprawdę cierpieć, dlatego nie można oceniać choroby po wyglądzie.

Jest takie powiedzenie: tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono. Ty na swoim Instagramie stwierdzasz, że choroba była dla ciebie lekcją. Czego cię nauczyło to doświadczenie, co wzmocniło, a co osłabiło?

Mam teraz dużo bardziej klarowne spojrzenie na to, w którą stronę chciałabym pójść. Śmieję się, że przed diagnozą byłam na torze pociągu ekspresowego: studia, praca, dyżur za dyżurem. Miałam poczucie, że wchodząc w zawód lekarza, mam niejako obowiązek odpracować swoje. I ta choroba wykoleiła mnie z tego pędzącego pociągu. Musiałam znaleźć nową drogę i przyznam, że ja tego potrzebowałam. Może niekoniecznie w tak traumatycznej formie, ale potrzebowałam najwyraźniej mocniejszego impulsu, by zmienić coś w swoim życiu.

Jestem zdania, że nie zawsze mamy wpływ na to, co nam się w życiu przytrafia, ale mamy wpływ na to, co postanowimy z tym zrobić. Zauważyłam u siebie wzmocnione poczucie bycia tu i teraz. Zaczęłam szczerze cieszyć się z tego, co mam, a nie skupiać na tym, czego nie mam. Bo my cały czas gonimy za tym, co często wmawiają nam inni, że jest nam potrzebne, a tak naprawdę liczy się to, że ktoś podaruje nam swoją obecność, przytuli, zrobi ciepłą herbatę, pójdzie z nami na spacer, a na tym spacerze promienie słońca ogrzeją nam policzki i usłyszymy szum drzew. Zaczęłam odnajdywać radość w takich małych rzeczach.

Takie trudne doświadczenia zwracają człowieka do korzeni, do akceptacji siebie na tyle, żeby nie musieć polegać na opinii innych. Ja już tak bardzo nie przejmuję się tym, co ktoś o mnie sobie pomyśli. Ale taką najważniejszą lekcją, którą wyciągnęłam z tego doświadczenia, jest większa świadomość tego, że mam wybór i mam wpływ na swoje życie. Myślę, że dzięki temu będę w stanie bardziej zadbać o siebie. Wiem, że nie chcę pracować tak jak wcześniej, bo już raz prawie się na tym przejechałam.

Dominika Wojtych w Zakopanem, grudzień 2024

W grudniu Dominika spędziła kilka dni na oddziale torakochirurgii w Zakopanem celem diagnostyki zmian pozostałych w płucach i śródpiersiu / Zdjęcie: Archiwum prywatne

Tęsknisz za szpitalem? Pytam o perspektywę lekarki, nie pacjentki.

Tęsknię za pracą, może nie za taką jej ilością, jaką praktykowałam przed chorobą, ale przede wszystkim za pacjentami i za diagnozowaniem, bo uwielbiałam ten element w swoim zawodzie. Choroba mnie złapała w trakcie specjalizacji z chorób wewnętrznych, czyli popularnej interny. Jestem na jej półmetku, ale zastanawiam się, czy będę mogła tę specjalizację kontynuować z uwagi na moją mocno osłabioną odporność.

Jestem w zawieszeniu – to słowo dobrze oddaje mój obecny stan pod wieloma względami. Zarówno jeśli chodzi o chorobę, jak i o pracę, ale też o moje miejsce w życiu. Nie jest to stan, w którym jest mi dobrze, bo zawieszenie wiąże się z niepewnością i lękiem. Nikt nie chce tak funkcjonować na dłuższą metę. Przy najbliższej okazji chciałabym z tego stanu wyjść.

Czy po tak wymagającym roku te święta będziesz przeżywać w bardziej wyjątkowy sposób?

Ubiegłoroczne święta były pierwszymi po diagnozie, więc choć chciałam przeżyć je bardziej, to nie potrafiłam się nimi cieszyć. Bałam się o swoje życie i w głowie kłębiła się natręta myśl „czy są to moje ostatnie święta?”. To był dla mnie po prostu bardzo trudny czas.

Dziś jestem w nieco innym miejscu, wydaje mi się, że znacznie bliżej do tej upragnionej remisji niż było rok temu. Wykonałam też dużo pracy w swojej głowie, dlatego liczę, że będę miała więcej czasu i przestrzeni na to, żeby cieszyć się tymi świętami i przeżywać je bardziej świadomie. Zawsze cieszyłam się na ten okres świąteczny, ale jak pracowałam, to z reguły któryś dzień miałam dyżur w szpitalu. Plusem chorowania jest, że mogę teraz więcej czasu spędzić z rodziną.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

i
Treści zawarte w serwisie mają wyłącznie charakter informacyjny i nie stanowią porady lekarskiej. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem.
Podoba Ci
się ten artykuł?