Przejdź do treści

Lekarka przeżyła dramatyczny wypadek w Kolumbii. „Musiałam zbudować sobie drugi kręgosłup z mięśni”

Joanna Zakrzewska-Bekier - Hello Zdrowie
Jacek, Szymon, Sebastian - bohaterowie, którzy uratowali życie Joannie Zakrzewskiej-Bekier / Fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Usłyszałam, że ktoś jęczy, dopiero po chwili dotarło do mnie, że ten dźwięk wydobywa się z moich ust – mówi Joanna Zakrzewska-Bekier, lekarka rodzinna ze Szczecina. W ubiegłym roku omal nie straciła życia podczas lotu paralotnią w Kolumbii. Jej kręgosłup był złamany w czterech miejscach. Jak to możliwe, że po tak ciężkim wypadku wróciła do pracy zawodowej oraz do biegania?

 

Aleksandra Zalewska-Stankiewicz: Co zdarzyło się 24 stycznia 2024 roku w Kolumbii?

Joanna Zakrzewska-Bekier: W Roldanillo, raju dla miłośników latania, panował piękny dzień, niebo było błękitne. Szczęśliwa przygotowywałam się do lotu paralotnią – to moja pasja od ponad 20 lat. Przypięłam sprzęt, wystartowałam. Po chwili moje skrzydło się podwinęło i straciło właściwości nośne. Zaczęłam spadać, uderzyłam w ziemię. Na szczęście skrzydło zahaczyło o złamany kaktus, więc nie zsunęłam się w przepaść. Usłyszałam, że ktoś jęczy, dopiero po chwili dotarło do mnie, że ten dźwięk wydobywa się z moich ust.

Jak to możliwe?

Pewnie słyszałaś o tym, że umierający człowiek słyszy wszystko do samego końca. W związku z tym tak ważne jest, aby osoby, które towarzyszą bliskim w ostatnich chwilach, mówiły do nich. Podobnie jest po ciężkich wypadkach – mimo że mój mózg nie do końca odbierał bodźce, a ja nie byłam w stanie w otworzyć oczu, usłyszałam własny krzyk.

Co jeszcze pamiętasz z pierwszych chwil po wypadku?

Poczułam ogromny ból. Wtedy dotarło do mnie, co się wydarzyło. Zaczęłam poruszać rękami i nogami. Zrozumiałam, że skoro nie mam zaburzeń czucia, nie doszło do przerwania rdzenia. I to była bardzo dobra informacja, chociaż tak naprawdę było tragicznie. Następnie podbiegli do mnie koledzy, z którymi pojechałam na wyjazd. Uwolnili mnie z uprzęży. Nie byli medykami, więc tłumaczyłam im, w jaki sposób mają mnie ułożyć, zwracając szczególną uwagę na odcinek szyjny, aby kręgosłup nie uległ urazom wtórnym.

Niesamowite, że mimo szoku włączył się u ciebie instynkt lekarza.

Skupiłam się na zadaniu i na tym, aby przeżyć. Na przedramieniu miałam zegarek sportowy. Cały czas widziałam, jaką mam saturację i tętno. Uspokoiłam się, że to nie rozległy krwotok.

Joanna Zakrzewska-Bekier - Hello Zdrowie
Joanna Zakrzewska-Bekier - Hello Zdrowie
Joanna Zakrzewska-Bekier - Hello Zdrowie
Joanna Zakrzewska-Bekier - Hello Zdrowie

Pamiętasz coś z samego wypadku?

Do końca walczyłam o życie, wyrzuciłam spadochron zapasowy. Pamiętam, że zbliżała się wyschnięta trawa, a ja pomyślałam: „Może nie będzie bolało”. Druga myśl: „Być może już tego nie przeżyję”. Nie bałam się, raczej racjonalizowałam sytuację. To kolejny dowód na to, że nasz mózg oddziela emocje od działania. Podobny mechanizm włączał mi się wcześniej w nagłych sytuacjach w pracy, gdy trzeba było podejmować szybkie decyzje, ratujące czyjeś życie.

Co działo się po tym, jak twoi koledzy wezwali pomoc?

Przyjechała miejscowa straż. Ratownicy umieścili mnie w transportowej karetce, którą okazał się zdezelowany samochód. Podczas podróży do kliniki w Cali czułam każdą dziurę i każdy kamyk. Jednak koncentrowałam się na tym, aby przetrwać. Wiedziałam, że mam odmę i połamane żebra, więc starałam się oddychać głęboko. Wiedza medyczna pomogła mi zapewnić organizmowi odpowiednie natlenienie krwi.

Gdy dotarłam do kliniki, okazało się, że mój kręgosłup jest złamany w czterech miejscach: w odcinku szyjnym, piersiowym i lędźwiowym. Lekarze dziwili się, że przeżyłam tak ciężki wypadek i że nie mam poważnych ubytków neurologicznych. Poza niedowładem prawej ręki nie stwierdzono wtórnych uszkodzeń układu nerwowego. Oprócz urazu kręgosłupa ze zwichnięciem w odcinku szyjnym miałam też odmę, kilka połamanych żeber i krwiaka w opłucnej.

Przez wiele miesięcy towarzyszył mi ogromny ból, wręcz nie do opisania, brałam silne leki narkotyczne. Musiałam od początku uczyć się siadać, wstawać, chodzić czy myć zęby. Każda zmiana pozycji powodowała ogromne cierpienie

Bałaś się?

Cały czas byłam skupiona na działaniu i czekaniu. Okazało się, że w klinice brakowało sprzętu niezbędnego do operacji. Trzeba było poczekać, w sumie trzy doby. Przez ten czas towarzyszyli mi moi przyjaciele. Pilnowali mnie, abym nie zmieniła pozycji, ale też tego, aby nikt mnie nie poruszył w nieodpowiedni sposób. Dbali o natychmiastowe podawanie leków narkotycznych, jak tylko ból powracał, gdy budziłam się z letargu. Moment strachu przyszedł wtedy, gdy jechałam na salę operacyjną. Bałam się, że nie przeżyję operacji lub obudzę się sparaliżowana. Do dziś pamiętam głos mojego kolegi, który powiedział: „Nie martw się Asieńka, będzie dobrze, zobaczysz, jesteś w dobrych rękach”. Te słowa mnie uspokoiły. Dodatkowo mój przyjaciel ortopeda poruszył pół świata, by pomoc dla mnie w Kolumbii była jak najlepsza.

Koledzy cały czas trwali przy tobie?

Nie zostawili mnie ani na moment. Wśród nich był jeden anestezjolog, reszta nie ma wykształcenia medycznego. Mimo to świetnie się sprawdzili jako opiekunowie. Zaskoczyło mnie, że w szpitalu w Kolumbii bliscy przez cały czas są angażowani w opiekę nad pacjentem, także w proces jego powrotu do zdrowia. Koledzy mogli być ze mną zarówno na badaniach obrazowych, jak również później na oddziale intensywnej terapii pooperacyjnej. Wrócili do Polski po mojej pierwszej operacji – wtedy towarzyszył mi mój mąż. Konieczna była też druga operacja.

Na zdjęciu widać, że uśmiechałaś się, nawet leżąc na noszach po wypadku.

Lekarze, pielęgniarki i opiekunowie w Kolumbii też zwrócili uwagę na ten uśmiech. Dzięki temu łatwiej było mi przejść przez żmudną rehabilitację. Cieszyłam się, że przeżyłam, że będę mogła chodzić, poruszać się i wrócić do pracy. Jedno z pierwszych pytań, które zadałam ortopedzie, będąc jeszcze na intensywnej terapii, brzmiało: „Kiedy będę mogła biegać?”. Widział we mnie determinację, więc odpowiedział, że po 4 miesiącach. Miałam świadomość, że moje całe życie się zmieni, że będą konsekwencje tego wypadku. Jednak staram się myśleć o tym, że to cud, że żyję i nie mam większych uszkodzeń, i że sobie poradzę.

Wojciech Gilarski - lekarz i paralotniarz

Co zdecydowało o tym, że wyszłaś cało z wypadku, który mógł skończyć się tragicznie?

Szybka reakcja moich kolegów. Poza tym mój organizm odwdzięczył mi się za wieloletnie treningi. Sport od zawsze był obecny w moim życiu. Dużo biegałam, także biegi długodystansowe, wykonywałam ćwiczenia typu fitness, trenowałam w siłowni. Dzięki temu, że bardzo dbałam o układ ruchu, moje ciało było w stanie zamortyzować upadek z kilkunastu metrów. Tkanki były na tyle elastyczne i mięśnie na tyle wytrzymałe, że nie doszło do przerwania rdzenia i nerwów ani innych groźnych uszkodzeń.

Jak wyglądał powrót do sprawności?

Po pierwszej operacji wybudziłam się z myślą, że muszę jak najszybciej zacząć się ruszać. Istotą szybkiego powrotu do zdrowia po urazach jest wczesna rehabilitacja. Rzeczywistość okazała się bardzo trudna. Przez wiele miesięcy towarzyszył mi ogromny ból, wręcz nie do opisania, brałam silne leki narkotyczne. Musiałam od początku uczyć się siadać, wstawać, chodzić czy myć zęby. Każda zmiana pozycji powodowała ogromne cierpienie.

Jednak już w piątej dobie po operacji byłam w stanie stanąć przy oknie. Lata trenowania mojego układu mięśniowo-szkieletowego nie poszły na marne – mięśnie pamiętały, jak się poruszać, i miały siłę. Były przyzwyczajone do obciążeń i dyskomfortu. Mimo że od momentu wypadku straciłam 8 kilogramów, lekarze mówili, że dochodzę do zdrowia w tempie piorunującym. Podejmowałam kolejne wyzwania z poczuciem, że nikt nie odda mi sprawności.

W moim gabinecie rehabilitacji zajmowałam się głównie schorzeniami odkręgosłupowymi. Zawsze powtarzałam pacjentom, którzy ulegli wypadkowi albo mieli zaawansowaną chorobę zwyrodnieniową, że najważniejsze to wzmocnić mięśnie. Po to, aby obciążenia, którymi są na co dzień poddawani, przenosiły się po silnie działających mięśniach, a nie po kręgosłupie. Więc i ja musiałam zbudować sobie drugi kręgosłup z mięśni. W końcu byłam w stanie wrócić do domu. Podczas transferu towarzyszył mi lekarz – przed wyjazdem do Kolumbii wykupiłam bardzo dobre ubezpieczenie.

Skupiłam się na zadaniu i na tym, aby przeżyć. Na przedramieniu miałam zegarek sportowy. Cały czas widziałam, jaką mam saturację i tętno. Uspokoiłam się, że to nie rozległy krwotok

Jakie warunki panowały w klinice w Cali?

Szybki powrót do zdrowia był możliwy dzięki zaskakującym wizytom. Pewnego dnia odwiedziła mnie pani z kucykiem – żywym zwierzęciem! Innego dnia pojawiła się pani z psem. Był też skrzypek, który grał specjalnie dla mnie. Ci ludzie są tam zatrudnieni na etacie. Te wyjątkowe odwiedziny sprawiły mi dużo radości, a wyrzut endorfin sprawił, że zmniejszyło mi się zapotrzebowanie na leki narkotyczne. Mam nadzieję, że w Polsce kiedyś doczekamy takich czasów, gdy pobyt w szpitalu nie będzie jedynie smutnym i trudnym doświadczeniem, a pacjenci będą mogli liczyć na chwile radości. Zaskoczyło mnie też, że w szpitalnych głośnikach co jakiś czas rozbrzmiewał wesoły sygnał. Okazało się, że to znak, że w klinice urodziło się dziecko.

Joanna Zakrzewska-Bekier - Hello Zdrowie

Joanna Zakrzewska-Bekier podczas pobytu w klinice w Cali / Fot. archiwum prywatne

A jak wyglądała rehabilitacja w Polsce?

Już w marcu poszłam na pierwszy spacer. A potem nastał czas intensywnych, dwugodzinnych ćwiczeń każdego dnia: chodziłam na spacery, jeździłam na rowerku stacjonarnym, próbowałam usprawnić rękę, wykonywałam ćwiczenia wzmacniające całego ciała. W maju wzięłam udział w biegu „Wings for Life”, podczas którego razem z moim mężem i moją koleżanką przemaszerowaliśmy 9 km, a ja dodatkowo przebiegłam pół kilometra. To ogólnoświatowy charytatywny bieg dla osób z uszkodzeniami rdzenia kręgowego. Kilka tygodni później przebiegłam 5 km i poczułam, że odrastają mi skrzydła. W myślach powtarzałam „Lądek sam się nie zrobi”. To był kolejny etap dochodzenia do zdrowia, bo „nie da się słonia zjeść w całości, trzeba go podzielić na kawałki”.

Dzięki temu, że bardzo dbałam o układ ruchu, moje ciało było w stanie zamortyzować upadek z kilkunastu metrów. Tkanki były na tyle elastyczne i mięśnie na tyle wytrzymałe, że nie doszło do przerwania rdzenia i nerwów ani innych groźnych uszkodzeń

Dlaczego Lądek?

W Lądku-Zdrój odbywa się Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich. Przed wypadkiem przebiegłam tam ultramaraton. Oczywiście zapisałam się wtedy na przyszły rok, jednak wypadek zmienił moje plany, co nie znaczy, że je przekreślił. Chciałam wrócić do Lądka na ten bieg. Wynegocjowałam z moim ortopedą dystans 10 km. I tyle przebiegłam. W tym roku chcę zwiększyć dystans o kolejne 10 km. Wielokrotnie powtarzałam sobie zdanie Martina Luthera Kinga, które sparafrazuję: „Jeśli nie możesz latać, biegnij. Jeśli nie możesz biec to idź. Jeśli nie możesz chodzić, to czołgaj się. Ale bez względu na wszystko posuwaj się na przód, a jak już nie masz siły się czołgać, to odpocznij sobie. Odpocznij, ale nie grzęźnij w tym, nie babraj się w tym, tylko zrób jeden mały krok, a potem zrób kolejny. I tak krok za krokiem wyjdziesz z tego”. Ja też nie miałam sił , ale wiedziałam, że nikt tego nie robi za mnie, nikt mi tego nie da i sama muszę to wypracować.

Jak wzmacniałaś własną psychikę?

Starałam się pracować nad myślami i emocjami. Słuchałam podcastów, czytałam książki, poradniki psychologiczne. Bardzo pomogły mi historie ludzi, którzy zmagali się z różnymi trudnymi sytuacjami, opowiedziane w formie filmu czy dzieła sztuki. Szukałam też wsparcia między innymi w waszym portalu. Bo my wszyscy potrzebujemy historii, które nas wzmocnią i budują. W dobie chaosu, gdy zalewani jesteśmy negatywnymi informacjami, które rozprzestrzeniają się z prędkością światła, potrzebujemy opowieści, które dadzą nadzieję. Ludzie nie potrzebują dobrych rad, ludzie potrzebują świadectw.

Planujesz jeszcze latać?

Na razie pozwalam sobie na „bycie w nie wiem”, ponieważ nie jestem w stanie określić, czy moja psychika i moje zdrowie pozwolą mi wrócić do latania. Nadal jestem w procesie rehabilitacji i dochodzenia do zdrowia, więc z decyzją o lataniu muszę poczekać. Choć oczywiście chciałabym wrócić do tego, co kochałam robić w moim, jak mówię, „poprzednim życiu”. Zobaczymy, co czas przyniesie.

Nauczyłam się, że nie możemy kontrolować rzeczywistości i na wiele spraw nie mamy wpływu, choćbyśmy nie wiadomo jak chcieli się przygotować na różne scenariusze. Najważniejsze jest zaufanie do siebie. Wiedziałam, że sobie poradzę, niezależnie co się wydarzy. Odzyskanie poczucia sprawczości jest kluczowe w powrocie do równowagi psychofizycznej. My tak bardzo chcemy wszystko wiedzieć, znać odpowiedzi na wszystkie pytania. Czujemy się do tego zmuszeni, zobligowani, czujemy wręcz wstyd, gdy czegoś nie wiemy. Z jednej strony jesteśmy przygnieceni natłokiem informacji, a z drugiej strony żyjemy w lęku, że coś nas ominie. To ogromna presja, to świadczy o ogromnym poziomie leku. A tymczasem życie ucieka między palcami.

Joanna Zakrzewska-Bekier - Hello Zdrowie
Joanna Zakrzewska-Bekier - Hello Zdrowie

Marcowe bieganie po Szczecinie, 2025 r. / fot. archiwum prywatne

Joanna Zakrzewska-Bekier - Hello Zdrowie
Joanna Zakrzewska-Bekier - Hello Zdrowie

Skąd u ciebie taka fascynacja lataniem?

To była moja wielka fantazja od zawsze, choć pierwszy raz powiedziałam o niej kolegom 20 lat temu. Pamiętam, że było to w nocy po koncercie zespołu poprockowego, w którym byłam wokalistką. Jeden z kolegów z zespołu, Bartek, zdradził, że ma podobne marzenie. Wkrótce wygraliśmy Zachodniopomorski Przegląd Kapel Rockowych i otrzymane pieniądze postanowiliśmy przeznaczyć na pierwszy lot. Znaleźliśmy szkołę paralotniową, zresztą najstarszą w Polsce u Witolda Sasa, i pojechaliśmy na kurs. Byłam wtedy na piątym roku medycyny.

Latanie paralotnią to sport ekstremalny. Lubisz ryzyko?

Podczas kursu ćwiczy się różne manewry i procedury, również te na wypadek awarii. Zresztą, osobiście sprawdziłam je w powietrzu, ponieważ już wcześniej zdarzały mi się niebezpieczne sytuacje. Byłam też świadkiem wypadku, w którym mój kolega doznał urazu kręgosłupa, a ja udzielałam mu pomocy. Miałam więc świadomość potencjalnych zagrożeń związanych z lataniem. Z drugiej strony ryzyko wpisane jest w nasze życie, niezależnie czy ktoś lata, czy jeździ samochodem, czy tramwajem. Różne rzeczy mogą się wydarzyć. Takie jest życie. Nie lubię ryzyka, uwielbiam góry, kocham latać kocham i to uczucie, gdy jestem w powietrzu, pod chmurami i podziwiam piękno tego świata.

Jak to możliwe, że po tak ciężkim wypadku stoi przede mną atrakcyjna kobieta w szpilkach, pełna pogody ducha, która z uśmiechem opowiada o tak trudnym doświadczeniu?

Myślę, że to wynik moich doświadczeń. Zawsze byłam osobą, która dużo się uśmiechała, dbała o relacje i potrafiła być wdzięczną za to, co przynosił los. A pogodę ducha odziedziczyłam po tacie. Wypadek w Kolumbii nie był pierwszą kryzysową sytuacją, która mi się przydarzyła. Mam za sobą też inne trudne przejścia, być może nawet trudniejsze niż to. Wiele w sobie przepracowałam i myślę, że to mi dało siłę, ale też przyniosło świadomość, że życie jest krótkie i kruche.

Bardzo pomogły mi historie ludzi, którzy zmagali się z różnymi trudnymi sytuacjami, opowiedziane w formie filmu czy dzieła sztuki. Szukałam też wsparcia między innymi w waszym portalu. Bo my wszyscy potrzebujemy historii, które nas wzmocnią i budują

Niby o tym wiemy, ale to bardzo trudne do zrealizowania.

Dużo rozmawiam z moimi pacjentami. Mam wrażenie, że ludzie żyją albo rozpamiętując przeszłość, albo zamartwiając się o przeszłość. Mało ludzi cieszy się z tego, co ma. A ja zawsze staram się być wdzięczną za to, co mnie spotkało, bo spotkało mnie więcej dobra niż zła. To przede wszystkim fantastyczni ludzie, dzięki którym się podniosłam. Minął rok mojego „nowego życia”. Stanęłam na nogi i odbudowałam się po trudnych doświadczeniach. Chcę mówić o tym dalej, gdyż widzę, że ta historia ludzi wzmacnia.

Jak funkcjonujesz dziś?

W sierpniu wróciłam do pracy, choć w mniejszym wymiarze niż przed wypadkiem. Ze względu na stan mojego zdrowia zrezygnowałam z prowadzenia gabinetu terapii manualnej. To dla mnie duża strata, ale zaakceptowałam to. Na co dzień pracuję w Medicover. Nie jestem w stanie pracować dłużej niż 4-5 godzin dziennie ze względu na ból, który pojawia się właśnie przy dłuższym siedzeniu. Śpię nawet 8 godzin na dobę i doceniam, jak ważne jest to, że się wysypiam. Mam teraz dla siebie dużo uważności. Nie nadwyrężam się już, gdyż przeciążenie spowoduje ból, który uniemożliwi funkcjonowanie. Nie zadaję sobie pytania: „Dlaczego ja?”. Odkrywam nowe części mojej tożsamości i to jest zaskakujące. Codziennie ćwiczę lub biegam.

Mam wrażenie, że ludzie żyją albo rozpamiętując przeszłość, albo zamartwiając się o przeszłość. Mało ludzi cieszy się z tego, co ma. A ja zawsze staram się być wdzięczną za to, co mnie spotkało, bo spotkało mnie więcej dobra niż zła

Wypadek całkowicie zmienił twoje życie. Czego nowego dowiedziałaś się o sobie?

Nie spodziewałam się, że jestem tak silną babką. Nie boję się bólu, nie boję się śmierci. Jestem szczęściarą – mam wielu wyjątkowych ludzi wokół. Po raz kolejny w życiu doceniłam relacje – wiem, że to one uratowały mi życie. Mam na myśli moich przyjaciół, którzy byli ze mną na stoku, moją rodzinę, moich pacjentów. Oni wszyscy trzymali mnie na powierzchni, to dzięki nim się nie poddałam. Potrzebujemy innych, by przypomnieli nam, że jesteśmy silniejsi niż myślimy, a w sytuacjach kryzysowych o tym zapominamy.

Uważam, że bardzo ważne jest, abyśmy nie uciekali w świat technologii, które niby nas zbliżają, ale tak naprawdę oddalają od siebie. Prawdziwą bliskość można budować tylko w bezpośredniej relacji z żywym człowiekiem, dlatego spotykajmy się, „koleżankujmy się”. Udowodniono, że jeśli z kimś rozmawiamy, synchronizuje się bicie naszych serc. Te relacje to siła, która wraca do nas w trudnych sytuacjach. Jako lekarz mogę śmiało powiedzieć, że to nie choroby są dziś największym problemem, ale samotność. Do 2032 roku depresja będzie najczęściej rozpoznawaną chorobą na świecie.

Czyli twarde babki nie powinny mieć oporów przed tym, aby prosić o pomoc.

Oczywiście, że nie, i mój przykład to pokazuje. Wydaje nam się, że jeśli ściągniemy z siebie ten twardy pancerz, to nas osłabi. Boimy się poczucia pustki. Jednak musiałam zdjąć zbroję i poprosić o pomoc, choćby przy samoobsłudze czy przy ubieraniu się. Dziś wiem, że gdy zdejmiemy tę zbroję i poprosimy o pomoc, następuje wymiana energii. A w głębi są inne części tożsamości, które stanowią prawdziwe źródło mocy. Sytuacje kryzysowe mogą właśnie zmusić nas do przedefiniowania naszej tożsamości i nadania nowego sensu w życiu. Dla mnie było kluczowym odkrycie, że nie jestem swoją traumą, swoją stratą, swoim kryzysem. Mimo że moje życie bardzo się zmieniło, straciłam sprawność, już nie przebiegnę maratonu, być może już nie pójdę na całodzienną wyprawę w góry, nie wiem, czy wrócę do latania, musiałam po 20 latach zamknąć gabinet, to nie straciłam sprawczości. I dalej mam swoją supermoc!

Wczoraj przebiegłam 17 km po Puszczy Bukowej. Wierzę w to, że jeszcze wiele dobrych rzeczy na mnie czeka. Bo zawsze jest ciąg dalszy. Nie możemy kontrolować rzeczywistości, ale możemy kontrolować historię, jaką sami o sobie opowiadamy i albo będzie ona naszym żaglem, który nas wzmocni, albo kotwicą, która pociągnie w dół.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

i
Treści zawarte w serwisie mają wyłącznie charakter informacyjny i nie stanowią porady lekarskiej. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem.
Podoba Ci
się ten artykuł?