Marek Kaliszuk: „Nie chwalę się, nie czuję się też bohaterem. Mówienie o idei dawstwa traktuję jako mój obowiązek”
– To mnie jako człowieka dość mocno zmieniło. Do tej pory starałem się żyć bardzo rozmyślnie i ostrożnie, doceniając to, że jestem zdrowy i żyję, ale ta sytuacja znacząco pogłębiła tę świadomość. Po raz kolejny uświadomiłem sobie, jak kruche jest życie, bo tylko w Polsce co 40 minut ktoś dowiaduje się, że ma nowotwór krwi – mówi Marek Kaliszuk, polski aktor teatralny, filmowy i wokalista, który dzięki temu, że oddał komórki macierzyste, uratował życie małego chłopca. Swoim przykładem pokazał, że warto się zarejestrować w bazie dawców szpiku, bo wciąż jest ich za mało. Nadal co piąty polski pacjent nie znajduje swojego „bliźniaka genetycznego”.
Marta Dragan: Dlaczego zdecydował się pan zarejestrować w bazie dawców szpiku?
Marek Kaliszuk: Dziewięć lat temu brałem udział w evencie promującym ideę dawstwa. Niewiele wtedy wiedziałem o skali zachorowalności na nowotwory krwi i o tym, że dla wielu chorych jedyną szansą na dalsze życie i wyzdrowienie jest znalezienie niespokrewnionego dawcy. Wiedziałem jednak, że to ważna idea, którą jako osoba rozpoznawalna powinienem promować. Tak też zrobiłem i przy okazji zupełnie spontanicznie zarejestrowałem się w bazie DKMS-u. Mniej więcej po roku po raz pierwszy zadzwonił telefon z informacją, że jest zgodność genetyczna. Zostałem zapytany o to, czy podtrzymuję swoją decyzję, odpowiedziałem, że tak. Jednak tym pierwszym razem nie doszło do pobrania.
Ale telefon zadzwonił kolejny raz. Co czuł pan w momencie, kiedy głos w słuchawce mówił, że gdzieś na świecie jest bliźniak genetyczny, który czeka na pomoc?
To była lawina różnych myśli i emocji. Euforii i strachu. Do tej pory mam ciarki, jak wspominam ten moment. Oczywiście bez wahania zadeklarowałem chęć pomocy, ale chwilę później zacząłem zadawać sobie pytania, czy to dla mnie bezpieczne. Zacząłem się również stresować tym, co mnie czeka.
Strach przed nieznanym?
Przed nieznanym, niedotkniętym, niesprawdzonym. Był to naturalny mechanizm obronny, który nakazywał martwić się o siebie, o to, czy będzie to dla mnie bolesne.
Obawa przed bólem przy oddawaniu szpiku lub komórek macierzystych to jeden z czynników, który powstrzymuje wiele osób przed rejestracją w bazie DKMS-u.
Otóż mitem jest, że procedura oddania szpiku wiąże się z bólem nie do zniesienia. Przede wszystkim obecnie w 90 proc. przypadków stosuje się pobranie komórek macierzystych z krwi obwodowej i przypomina po prostu pobranie krwi, tylko trwa nieco dłużej. Moje obawy, choć naturalne, były zupełnie niepotrzebne. To była bezpieczna i komfortowa procedura, która nie wiązała się z żadnym bólem ani żadnym cierpieniem. Cały czas byłem pod opieką i obserwacją lekarzy. Personel tłumaczył mi, co krok po kroku się wydarzy. W każdej chwili mogłem też zadzwonić i dopytać.
Jak wyglądał etap przygotowań do pobrania komórek macierzystych?
Każdy, kto oddaje komórki macierzyste, a nie szpik z talerza kości biodrowej — jak to było również w moim przypadku, musi przyjmować przez cztery dni zastrzyki z czynnikiem wzrostu. Mają one spowodować nadprodukcję komórek macierzystych, żeby potem – mówiąc kolokwialnie — było z czego je odseparować i przekazać biorcy. Na te zastrzyki każdy reaguje inaczej, ja czułem się trochę osłabiony, otępiony, miałem objawy ogólnego rozbicia jak przy przeziębieniu. Musiałem zmniejszyć swoją aktywność fizyczną, nie mogłem grać wysiłkowych spektakli.
Jaka była reakcja osób z pana otoczenia?
Kiedy mówiłem o tym znajomym, że muszę uważać, być bardziej ostrożnym, bo będę dawcą, odbiór był zazwyczaj niezwykły. U każdego pojawiały się podziw, niedowierzanie i wzruszenie. Z drugiej strony zdarzały się reakcje na zasadzie: „Tak? Acha”. Miałem poczucie, że co niektórzy w ogóle nie rozumieją tego tematu. Nie wiedzą, jak ważna to jest sprawa. Że poświęcenie kilku godzin, nawet dni z mojego życia było niczym wobec wielu lat spędzonych na oddziale przez osoby chore na nowotwory krwi. Wystarczy przez chwilę pomyśleć o tym, że ktoś gdzieś na świecie czeka na ten mały gest z naszej strony. Gest, który naprawdę ratuje życie. I to nie żaden frazes, hasło reklamowe, tylko fakt. Po drugiej stronie jest cały świat osoby chorej. Jej bliscy, dziadkowie, rodzice, rodzeństwo, którzy wyczekują momentu i modlą się z całych sił o to, żeby znalazł się dawca i żeby przeszczep się przyjął.
Jak dziś pan wspomina moment pobrania?
Pamiętam, że w przeddzień oddania komórek, mimo zmęczenia przechodziły mnie fale niesamowitej energii, takiej niecierpliwości, nie mogłem się doczekać tego momentu. Nazajutrz w drodze do placówki pojawił się stres, a w zasadzie jakaś bliżej nieokreślona trema. Zaczęło do mnie docierać, że to się dzieje naprawdę, że oddaję cząstkę siebie, która poleci gdzieś do kogoś na świecie, kogo nie znam, ale kto jest moim genetycznym bliźniakiem. I pozostanie mi tylko czekać na dobre wieści, że przeszczep się przyjął i że ta osoba wraca do zdrowia. Serce biło mocniej, były duże emocje, adrenalina, ale jak zostałem podłączony do aparatury, ten stres zaczął powoli ze mnie schodzić. Przez pięć godzin siedziałem na fotelu i liczyłem, że to wszystko się uda, że komórki macierzyste będą w odpowiedniej ilości, jakości, że szybko trafią do biorcy.
Czego o sobie samym dowiedział się pan w tym czasie?
W swoim życiu zawodowym każdego dnia przeżywam sporo emocji na wielkich i tych mniejszych scenach. Każda premiera to ogromny stres, niesamowite przeżycie. I wydawałoby się, że niby z tą adrenaliną mam do czynienia na co dzień, ale to zdarzenie trudno ująć w słowa i do czegokolwiek porównać. Cały czas czuję taki dodatkowy bagaż doświadczenia, który niosę ze sobą przez życie. To mnie jako człowieka dość mocno zmieniło. Co prawda już wcześniej starałem się żyć bardzo rozmyślnie i ostrożnie, doceniając to, że jestem zdrowy i żyję, ale ta sytuacja pogłębiła tę świadomość. Po raz kolejny uświadomiłem sobie, jak kruche jest życie, bo tylko w Polsce co 40 minut ktoś dowiaduje się, że ma nowotwór krwi. Co 40 minut!
A na świecie co 30 sekund.
Dokładnie co 27. Tak naprawdę każdy i każda z nas może usłyszeć taką diagnozę. Z drugiej strony zrozumiałem, że jest nadzieja, że są pozytywne aspekty takiej sytuacji, że naprawdę niewiele trzeba, by uratować czyjeś życie. Wystarczy zgłosić się do DKMS-u i czekać, a później po prostu oddać te komórki czy szpik.
Co pan wie o swoim genetycznym bliźniaku? Skąd jest, co robi, jak się teraz czuje?
Dotarła do mnie informacja, że przeszczep się odbył i przyjął, a komórki podjęły pracę. To jest bardzo dobry znak na tym pierwszym etapie. To chłopiec w wieku szkolnym. Wiem, że nie jest z Polski. Mam nadzieję, że kiedyś będzie okazja, żebyśmy się mogli poznać — to będzie równie niesamowite przeżycie, jak samo oddanie komórek.
Pana historia pokazuje, że w pomaganiu nie ma granic.
Nie tylko nie ma granic, ale też niewiele nas kosztuje. Napisała do mnie między innymi mama Jasia, który miał przeszczep. Nie znamy się osobiście, ale na stronie DKMS-u zauważyła, że jestem dawcą i wysłała mi wiadomość mniej więcej takiej treści: „Marku, my nie mamy możliwości podziękować dawcy dla naszego Jasia, ale chcemy złożyć wyrazy wdzięczności na Twoje ręce, bo dzięki takiej osobie jak Ty, nasz syn żyje i rośnie”. Takich wiadomości dostawałem naprawdę mnóstwo. To były historie, przy których serce rozpadało się na milion kawałków i trudno było mi utrzymać emocje na wodzy.
Otrzymałem też niezwykłą liczbę gratulacji, ale też pytań, dlaczego o tym mówię i się tym chwalę. Nie chwalę się, nie czuję się też bohaterem. Mówienie o idei dawstwa traktuję jako mój obowiązek. Wiem, że ktoś, kto dzięki mnie zgłosi się do bazy DKMS-u, za pół roku, za trzy miesiące albo za 10 lat może dostać telefon i uratować kolejną osobę.
Marek Kaliszuk — polski aktor teatralny, filmowy i wokalista. Zwycięzca 2. edycji programu „Twoja twarz brzmi znajomo”. W październiku premierę miała jego debiutancka płyta „Inny nie będę”. Na co dzień gra na warszawskich scenach m.in. Teatru Capitol i Teatru Kamienica.
Zobacz także
„Możesz uratować czyjeś życie – to nie jest frazes, hasło reklamowe, to fakt”. Nowy spot Fundacji DKMS jest o… czekaniu. Dlaczego?
„Gdy trochę dorosłam, postanowiłam, że zrobię co w mojej mocy, żeby pomóc innym” – mówi Angela, dawczyni szpiku kostnego
„Choroba nie ma żadnego sensu. Dopiero to, co z niej wyciągniemy” – przekonują Andrzej Dziedzic i Joanna Głuchowska, autorzy książki „Liczy się każdy oddech”
Polecamy
Pierwszy na świecie przeszczep obu płuc przy użyciu robota. Nowa era w medycynie
Używały talku, zachorowały na raka jajnika. „Po prostu ufałyśmy temu, co mówiły reklamy” – mówią i pozywają kosmetycznego giganta
Dave Coulier ma raka w trzecim stadium. Wspiera go kolega z „Pełnej chaty”
Rośnie liczba zachorowań na raka głowy i szyi. „Czynniki często idą w parze z niskim statusem materialnym”
się ten artykuł?