„Tam, gdzie ktoś inny zastanawia się trzy razy czy iść i zaryzykować, tam Polak już jest”. O medycynie ekstremalnej mówi Dariusz Jaroń, autor książki „Ekstremalni”
– To warunki sprawiają, że medycyna staje się ekstremalna. Nie ma wiele czasu, sprzętu i zaplecza pozwalającego w pełni zabezpieczyć osobę poszkodowaną i udzielić jej pomocy, która w danej chwili ratuje życie. Przede wszystkim ratownicy mają ją przygotować do transportu do szpitala – mówi Dariusz Jaroń, autor książki „Ekstremalni. O bohaterach, którzy narażają życie, by ratować innych”.
Agnieszka Łopatowska: Czym jest medycyna ekstremalna?
Dariusz Jaroń: To bardzo szerokie pojęcie i żeby znaleźć jego definicję, poprosiłem o pomoc twórców studiów podyplomowych „Medycyna ekstremalna i medycyna podróży” w Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego. Chcąc zrozumieć, czym ten dział medycyny jest, przyjąłem kierunki, w których poruszają się w trakcie zajęć. Jeśli miałbym znaleźć punkt wspólny, wskazałbym, że działa, kiedy ktokolwiek zajmujący się zawodem medycznym funkcjonuje w okolicznościach dalekich od szpitala czy przychodni. To warunki sprawiają, że medycyna staje się ekstremalna. Nie ma wiele czasu, sprzętu i zaplecza pozwalającego w pełni zabezpieczyć osobę poszkodowaną i udzielić jej pomocy, która w danej chwili ratuje życie. Przede wszystkim ratownicy mają ją przygotować do transportu do szpitala.
Jakie to mogą być sytuacje?
Przeróżne. Od skrajnych, czyli medycyny pola walki, na którym działał na przykład Mariusz Urbaniak, były operator jednostki wojskowej GROM, udzielając pomocy żołnierzom w warunkach bojowych, po lekarzy sportowych, stawiających na nogi w ekspresowym tempie kontuzjowanych graczy. Mamy też medycynę wysokogórską. Profesjonalna wyprawa himalajska powinna mieć w swoim składzie lekarza lub ratownika, który w sytuacji zagrożenia będzie mógł co najmniej udzielić uczestnikom porady, podpowiedzieć, jakie leki powinny im pomóc. U himalaistów może dojść do obrzęku płuc, obrzęku mózgu, trzeba je rozpoznać, zaordynować leki i zająć się transportem chorego.
Ważne jest, by mieć na miejscu lekarza, który udzieli pomocy, ale nie odstaje umiejętnościami wspinaczkowymi od reszty grupy i będzie mógł dotrzeć w miejsce wypadku, jeśli będzie taka możliwość. Udało mi się porozmawiać z kilkoma takimi osobami. Bardzo ciekawym przykładem jest Kenneth Kamler, lekarz, który w 1996 roku był na Evereście, kiedy doszło do jednej z największych w historii tragedii wysokogórskich. Powstało o niej wiele książek i głośny film. Opowiadał mi, jak ta akcja wyglądała od kuchni. O tym, jak uznany za zmarłego Beck Weathers cudem wrócił z zaświatów. Tłumaczył, że w takim momencie nie chodzi o wykonywanie jakichś skomplikowanych procedur i zabiegów, ale podanie leków, adrenaliny, zaopatrzenie w kroplówkę i bezpieczne przetransportowanie poszkodowanych jak najniżej się da.
Tak daleko nie musimy sięgać, bo ratownicy TOPR czy GOPR też mają na swoim koncie bardzo trudne akcje.
To też bohaterowie tej książki…
Bohaterowie książki, ale jak podkreślają – nie bohaterowie w życiu.
To jest dla nich bardzo charakterystyczne. Ile razy popadałem w nadmierny romantyzm, zwracali mi uwagę, że to ich codzienność. No i pewnie też klucz do tego, żeby za bardzo tej pracy nie przeżywać, umiejętnie odciąć nadmiar emocji. Nie zawsze wyprawy kończą się happy endem, czasem jest to transport zwłok, mozolne poszukiwanie ciał osób zaginionych. Muszą mieć swoje sposoby, żeby tego za bardzo nie przeżywać.
Dwa słowa, które często padają w twojej książce, to wszechstronność i logistyka. Chyba dość dobrze charakteryzują medycynę ekstremalną.
Brak logistyki szpitalnej rekompensuje improwizacja. Nie mają innych specjalistów, z którymi mogą się skonsultować, a przede wszystkim sprzętu medycznego ani bezpiecznych warunków do odpowiedniego zajęcia się pacjentem. Zasoby logistyczne ograniczają się do tego, co medyk ma ze sobą. Szczególnie dotyczy to wojskowych, którzy im lżejszy mają plecak, tym lepiej. Dzięki temu są szybsi, sprawniejsi, a tym samym nieco mniej narażeni na postrzał na polu walki. Mogą wykorzystać to, co mają przy sobie, ale też skorzystać z pakietów żołnierzy, kiedy potrzebują lekarstw i opatrunków. Postawą jest, żeby medyk w takich sytuacjach był samowystarczalny. Rozmawiamy oczywiście o ludziach, którzy są przygotowani na ekstremum.
Bo bohaterów książki możemy podzielić na tych, którzy są przygotowani na dane okoliczności, czyli na przykład TOPR-owców, którzy jadąc na miejsce zgłoszenia, mają informację o tym, co się tam wydarzyło, z doświadczenia wiedzą, czego mogą się spodziewać, co mają ze sobą zabrać. Czasem jednak ekstremum dotyka lekarzy czy ratowników w sytuacjach, do których kompletnie nie są przygotowani. Przykładem jest doktor Pierre Rouzier, obecny na mecie maratonu bostońskiego w kwietniu 2013 roku, kiedy wybuchły bomby. Lekarz, który miał zajmować się biegaczami pod kątem odwodnienia czy drobnych urazów, w jednej chwili stał się odpowiedzialny za ratowanie ofiar zamachu terrorystycznego. Wszystko, co robił, było improwizacją. Nie było żadnej logistyki. Jako opasek uciskowych używał pasków do spodni – swojego i tych, które oddali mu świadkowe tragedii.
Sytuacje, w których znajdują się ratownicy, często przyczyniają się do stworzenia wynalazków, które mogą zmienić historię ratownictwa i medycyny. To przykład Centrum Leczenia Hipotermii Głębokiej w Krakowie.
To też niesamowita historia, która pokazuje, że mamy w Polsce wybitnych specjalistów od leczenia hipotermii. Kiedy Tomasz Darocha i Sylweriusz Kosiński rozpoczynali badania nad ratowaniem ofiar z hipotermią, dopytywali się o szczegóły kolegów działających w Alpach, a teraz to oni wskazują kierunek w tej dziedzinie. Doktor Kosiński opowiadał mi o młodej dziewczynie zasypanej lawiną, której z medycznego punktu widzenia już powinno z nami nie być, bo ustało jej krążenie, przez wiele godzin ratownicy utrzymywali ją przy życiu, zanim z lawiniska trafiła do karetki. Po drodze wydarzyło się wiele niemiłych przygód, włącznie z niedziałającym sprzętem. Trafiła do szpitala i została uratowana dzięki aparaturze ECMO i metodzie opracowanej przez naszych lekarzy. Podczas tego zabiegu można ogrzać znajdującego się w stanie głębokiej hipotermii pacjenta nawet o sześć-osiem stopni Celsjusza w ciągu godziny.
”Po zamachu podczas maratonu bostońskiego w 2013 roku obecny tam dr Rouzier podejrzewał u siebie problemy kardiologiczne. Przez wiele miesięcy odczuwał fizyczny ból w klatce piersiowej. Poszedł do kardiologa, a niedługo potem wylądował u psychologa. Diagnozą była właśnie empatia. Objawiała się bólem. Wydaje mi się, że w pewnym momencie trzeba ją wyłączyć”
Wyczuwam w słowach twoich bohaterów trochę goryczy. Budują wynalazki, które pozwalają im ratować jeszcze skuteczniej, część swoich obowiązków realizują pro bono. Naczelnik TOPR-u przyznaje, że większe fundusze na działania dostali dopiero po wielkiej tragedii. Rescue Task Forces, które dopiero raczkują, powinny już działać co najmniej od dekady. Władze odpowiedzialne za nasze bezpieczeństwo ich nie słuchają, a powinny.
Powtórzę za Mariuszem Urbaniakiem, że zagrożenie terrorystyczne w Polsce nie jest abstrakcją. Był Madryt, Londyn czy Nowy Jork, tak samo do ataku może dojść w Warszawie, Krakowie czy Poznaniu. Rescue Task Forces, o których wspomniałaś, to medyczne zespoły szybkiego reagowania, szkolone m.in. do tego, by nieść pomoc tuż po zamachu. Warto dodać, że obecnie lekarze i ratownicy cywilni nie mogą operować w miejscu zagrożonym ostrzałem lub kolejnym wybuchem. Wyobraźmy sobie, że dochodzi do zdarzenia takiego, jak 12 kwietnia 2022 roku w nowojorskim metrze. Napastnik otwiera ogień w centrum Warszawy, są ranni. Dopóki trwa wymiana ognia i obława na sprawcę, pomocy rannym mogą udzielić tylko ratownicy mundurowi. To za mało. Trwają prace nad tym, by to zmienić, a grupy RTF stały się normą również u nas. Masz rację, jest późno, na szczęście nie za późno, bo jak dotąd do zamachu na dużą skalę w Polsce nie doszło, nie mogliśmy się więc przekonać, w jakich obszarach jesteśmy na takie zdarzenie kompletnie nieprzygotowani.
Częstym problemem poruszanym przez moich rozmówców jest brak pieniędzy. TOPR dostał dodatkowe fundusze po tragedii na Giewoncie i apelu dziennikarki Beaty Sabały-Zielińskiej, która poruszyła niebo i ziemię, by politycy zainteresowali się skromnymi poborami ratowników górskich. Plusem dla TOPR-owców jest ich renoma. Ludzie finansują organizację sami z siebie, nie brakuje też ochotników do służby. Ale to zasługa pracy pokoleń ratowników, a nie rządu. Dochodzi tu również kwestia prawna. TOPR nie jest służbą mundurową, a stowarzyszeniem. W praktyce oznacza to tyle, że ratowników nie obowiązują przepisy dla funkcjonariuszy służb państwowych. Wiek emerytalny ratownika górskiego jest taki sam, jak każdego z nas. Życzę wszystkim zdrowia, ale 60-letni ratownik nie jest tak sprawny, jak 30-letni.
Opieka psychologiczna to kolejny problem poruszany przez część rozmówców. Ratownik medyczny Karol Bączkowski mówił mi, że są różne rodzaje badań i egzaminów na przykład dla kierowców karetek, ale nikt nie robi im testów psychologicznych, więc nie wiadomo, w jakim stanie jest człowiek, który jeździ ambulansem. Dopóki nie dojdzie do tragedii, nic się nie dzieje, ale warto w takie rzeczy inwestować i zapewnić ratownikom i medykom jak najbardziej komfortowe warunki pracy. Również w ujęciu mentalnym.
„Nie można złotówkami mierzyć każdego dnia” – mówi dr Jacek Szewczyk. Wielu twoich rozmówców to wolontariusze, którzy poświęcają swój czas, często kosztem rodziny, by zmieniać świat na lepszy.
Jacek Szewczyk działał w Mjanmie, czyli dawnej Birmie. Jest pediatrą. Osób jak on, zrzeszonych między innymi w Polskiej Misji Medycznej, którzy biorą bezpłatny urlop czy korzystają z przerwy między kontraktami i pakują plecak, by lecieć, leczyć dzieci po drugiej stronie świata, jest więcej. To nie jest wyprawa turystyczna, ale chęć zobaczenia innego świata połączona z potrzebą niesienia pomocy innym ludziom. Z jednej strony dają im swoje doświadczenie, leki, wiedzę, którą dzielą się z kadrą na miejscu, ale też podkreślają, że dużo sami zyskują. Przede wszystkim w kwestii realnego podejścia do życia i przewartościowania tego, co mają i gdzie są. To obustronna wymiana, bardzo dla wszystkich korzystna.
Empatia jest błogosławieństwem czy przekleństwem osób, które ratują innych?
Wrócę do lekarza z Bostonu. Po zamachu dr Rouzier podejrzewał u siebie problemy kardiologiczne. Przez wiele miesięcy odczuwał fizyczny ból w klatce piersiowej. Poszedł do kardiologa, a niedługo potem wylądował u psychologa. Diagnozą była właśnie empatia. Objawiała się bólem. Wydaje mi się, że w pewnym momencie trzeba ją wyłączyć. Wiele razy łapałem się na tym, że inaczej odbierałem opisywane zdarzenia od uczestników akcji ratunkowych, którzy o nich opowiadali. Gdyby pozwolili na to, by empatia i emocje wzięły górę, rozkleiliby się i nikomu nie pomogli. Jeśli do tego dojdzie, oni będą wymagać pomocy, staną się ciężarem dla innych ją niosących. Jak to ujął Michał Madeyski z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, a wspominali o tym też strażacy ze Specjalistycznej Grupy Poszukiwawczo-Ratowniczej z Nowego Sącza, grupa ratunkowa jadąca na miejsce musi być samowystarczalna, jeśli chodzi o sprzęt, wodę, jedzenie, całe zaplecze niezbędne do działania, ale przede wszystkim nie może stwarzać dodatkowych problemów. Ma być siłą sprawczą, której przyjazd daje same plusy.
Na rozklejenie się też będzie czas. Ci ludzie nie są przecież robotami bez emocji. Ważnym tematem jest to, co dzieje się z nimi później, kiedy opadnie kurz, zejdzie adrenalina. Bywa różnie. W zależności od instytucji, dla której pracują, jest wsparcie albo trzeba sobie radzić samemu. Kiedy rozmawiałem z moimi bohaterami, niemal wszyscy mieli gdzie szukać pomocy psychologicznej, ale to nie jest rozwiązanie systemowe. Są jednak organizacje, które o to dbają. Bardzo podobało mi się u Medyków na Granicy, że już po pierwszej akcji, kiedy spotkali w nocy w środku lasu grupę uchodźców z małymi dziećmi, po powrocie do bazy porozmawiali ze sobą i zrozumieli, że natychmiast trzeba zorganizować grupę wsparcia, by w ten sposób sobie pomóc.
”Ile razy popadałem w nadmierny romantyzm, bohaterowie książki zwracali mi uwagę, że to ich codzienność. No i pewnie też klucz do tego, żeby za bardzo tej pracy nie przeżywać, umiejętnie odciąć nadmiar emocji. Nie zawsze wyprawy kończą się happy endem, czasem jest to transport zwłok, mozolne poszukiwanie ciał osób zaginionych”
To pokazuje, jak ważne jest uświadamianie roli, jaką psychologia odgrywa w naszym życiu. Kilka lat temu i wcześniej nie zwracało się na nią specjalnej uwagi.
Instytucje prywatne i inicjatywy oddolne dbają o ten aspekt działalności, a instytucje państwowe dopiero zaczynają o tym myśleć. Albo inaczej – zaczyna pojawiać się coraz więcej głosów, że to poważny problem, wymagający pilnego rozwiązania. Strażacy z Nowego Sącza, wracając z akcji po trzęsieniu ziemi w Nepalu, nie mogli po prostu rozjechać się do domów. Procedura jest następująca: tak jak przed wyjazdem lekarz sprawdza, czy wszyscy są zdrowi i mogą wyjechać, tak po powrocie ocenia się nie tylko ich kondycję fizyczną, ale również mentalną. Właśnie po to, żeby od razu pomóc i nie zostawiać nierozwiązanych problemów.
„Polscy ratownicy potrafią zaakceptować większe ryzyko, dlatego są tak dobrzy” – powołuję się na jednego z nich.
Porównując z działaniami ratowników z innych krajów, podkreślił, że tam, gdzie ktoś inny zastanawia się trzy razy czy iść i zaryzykować, tam Polak już jest. Oczywiście z zachowaniem zdrowego rozsądku. Mówiąc o strażakach, trzeba podkreślić technologiczno-innowacyjny charakter ich pracy. Bardzo zwracają uwagę, żeby przeszukując budynek grożący zawaleniem korzystać z technologii, którą zresztą sami opracowują, żeby nie okazało się, że kiedy wejdą do środka, staną się kolejnymi ofiarami. Wracając do twojego pytania: większa skłonność do ryzyka tak, ale brawura i ryzykanctwo nie. Mało kto ryzykuje życie. Szczególnie dowodzący akcją muszą stawiać granice, żeby nie podejmować decyzji, w wyniku których ich podwładni znajdą się w niebezpieczeństwie.
Zainteresował mnie jeden zawód, o którego istnieniu nie wiedziałam – cutman.
Ekstremum w medycynie sportowej stanowi czas. O powodzeniu decydują niekiedy sekundy. W sportach walki kluczowe dla przebiegu pojedynku mogą być przerwy między rundami. W narożniku mamy trenera, udzielającego wskazówek zawodnikowi, ale też cutmana, czyli osobę, która przygotowuje wojownika do kontynuowania walki. Najczęściej zajmuje się zatamowaniem krwawienia, zatrzymaniem opuchlizny, podaniem środków medycznych, które sprawią, że zawodnik będzie mógł wrócić na ring czy do oktagonu i dalej walczyć. Czasem ma na to 20 sekund. Bardzo ciekawa profesja i nieźli fachowcy, jak obecny w książce Vahagn Petrosyan, który współpracuje z największymi organizacjami MMA nie tylko w Polsce, ale i na świecie.
Bardzo poruszająca dla mnie jest twoja opowieść o katastrofie kolejowej pod Szczekocinami z 2012 roku – o ratowniczce, która stała się ofiarą.
To szczególna historia. Karolina Miśta była najmłodszą ofiarą katastrofy. Dobrze znała się z Rafałem Maziejukiem, jednym z ratowników, wydobywających ciała pasażerów ze zmiażdżonych wagonów. Karolina była ratowniczką i wolontariuszką, udzielała się w kieleckiej grupie Polskiego Czerwonego Krzyża, którą dowodził Rafał. Mówi, że sam nie wie, co by się stało, gdyby ją rozpoznał wśród ofiar katastrofy. Chciałem, żeby Karolina była główną bohaterką tego rozdziału. Od najmłodszych lat szła w stronę medycyny. Mimo że studiowała technologię żywienia, ciągnęło ją do ratownictwa. Prowadziła szkolenia z pierwszej pomocy dla dzieci i swoich znajomych ze studiów. Kiedy jej tata, Marek, usłyszał w radiu o wypadku, był przekonany, że córka nie odbiera telefonu, bo na pewno dołączyła do ratowników pracujących na miejscu. Jak w wielu przypadkach potrafiłem stać z boku tych historii, tak postać Karoliny i rozmowa z jej tatą była dla mnie ciężka i pełna emocji. Odchorowałem ją pewnie dlatego, że sam mam córkę.
Pisałeś tę książkę dwa lata, a życie dopisało ci najstraszniejszy z epilogów – wojnę w Ukrainie.
Takiego epilogu miało nie być i w ogóle miałem nie poruszać tak wielu tematów militarnych. Kilka miesięcy temu rozmawialiśmy w wydawnictwie o tym, że może ówczesne konflikty zbrojne są już od Polski za daleko, że nas nie dotykają. I przyszła wojna, która nas dotyka szczególnie – bomby spadają za naszą granicą, przyjęliśmy uchodźców, którym trzeba pomóc. Wojna stała się również naszą codziennością, niestety.
Znalazłeś wspólne cechy wszystkich pomagających?
Bezinteresowność. Empatię, nawet jeśli ją dobrze kryją, a potem odchorowują. Są bardzo zaangażowani w to, co robią. Niezależnie, czy działają zawodowo, czy prywatnie pracując w zasadzie na dwa etaty, w tym jeden jako wolontariusze. Może jest w tym trochę kontrolowanej brawury, że muszą pomóc bez względu na to, co się wydarzy, a potem zajmą się konsekwencjami. Pomagają, bo w tej chwili ktoś ich pomocy potrzebuje. U prawie wszystkich, którzy wykonują zawody związane z gigantyczną presją, widać też dystans i poczucie humoru, bez których chyba faktycznie można zwariować.
Dariusz Jaroń – z wykształcenia ekonomista, z zamiłowania dziennikarz i reporter. Z pisaniem związany od blisko dwudziestu lat. Pracował w mediach tradycyjnych i elektronicznych, był nauczycielem akademickim i tłumaczem języka angielskiego. Dziś zawodowo zajmuje się content marketingiem, a po godzinach pisze książki, biega i słucha hard rocka. Autor „Polskich himalaistów” (2019) i nagrodzonej na Festiwalu Górskim im. Andrzeja Zawady w Lądku-Zdroju tytułem Książki Górskiej Roku 2020 w kategorii literatura tatrzańska publikacji „Skoczkowie. Przerwany lot”. Współautor wydanych przez Sine Qua Non wspomnień himalaisty i podróżnika Janusza Majera pt. „Góry w cieniu życia”. Jego najnowsza książka „Ekstremalni. O bohaterach, którzy narażają życie, by ratować innych” ukazała się 13 kwietnia 2022 r.
Zobacz także
Plucie, szarpanie, wyzywanie, atak nożem. „Jakby agresja była wpisana w zawód medyka”
Kasia, ratowniczka medyczna: człowiek ma potrzebę, żeby znowu pod tę granicę życia i śmierci podjechać
„To, co się dzieje, nie rozjeżdża mnie emocjonalnie. Ale wyobrażam sobie człowieka, który dostaje paniki, bo chciałby coś zrobić, a ma puste ręce” – mówi Anna Dąbrowska, prezeska stowarzyszenia Homo Faber
Polecamy
Ratowali ludzkie życie, spotkali się z pretensjami. „Piękna 'laurka’ dla ratowników” – komentują gorzko
Noblista: „Zbliżamy się do granic możliwości organizmu. Wkrótce ludzie będą żyli ponad 115 lat”. Ma to jednak swoje ciemne strony
Zziębnięty i osłabiony mężczyzna leżał przy samej jezdni. „Reagujmy”- apelują strażnicy miejscy
Ciężarna kobieta zadławiła się i zmarła. Noworodek przeżył dzięki ratunkowemu cesarskiemu cięciu
się ten artykuł?