„Samotne macierzyństwo może być zwycięstwem życia nad martyrologią” – mówi reporterka Anita Sobczak
– Kobieta może podjąć decyzję o zostawieniu ojca swoich dzieci, choć to wciąż tabu. Bohaterki mojej książki przełamują schemat myślenia, że samotne macierzyństwo równa się koszmar – tłumaczy Anita Sobczak, dziennikarka, autorka reportażu „Sama. Rozmowy o samotnym macierzyństwie”.
Ewa Podsiadły-Natorska: Samotne macierzyństwo to w Polsce temat wciąż zamiatany pod dywan?
Anita Sobczak: Jest w tym trochę prawdy, choć nie postawiłabym takiej jednoznacznej tezy – inaczej jest bowiem w Warszawie czy innych dużych miastach, a inaczej w mniejszych miejscowościach. W tych większych samotność matek nie jest niczym specjalnym, w każdej klasie są dzieciaki rozwiedzionych rodziców. Temat jest oswojony. W mniejszych miejscowościach bywa trudniej. Jedna z bohaterek mojej książki, Paulina Filipowicz, która ma kontakt z wieloma kobietami po rozstaniach, opowiadała mi historię młodej dziewczyny. Została sama z niemowlakiem. Kilka miesięcy po tym, gdy zostawił ją ojciec dziecka, chciała wyjść na randkę. Jej matka powiedziała wtedy, że nie zamierza patrzeć, jak jej córka się kurwi. Czasem nawet najbliższa rodzina ma trudność, żeby zaakceptować samotną matkę ze wszystkimi jej prawami.
Zatem odpowiedź na moje pierwsze pytanie powinna brzmieć: „To zależy” – jak w psychologii.
Tak. Jest jeszcze jeden ważny aspekt samotnego macierzyństwa, a mianowicie kwestia wsparcia systemowego. Samotne matki nie mają w Polsce specjalnie łatwego życia. Inna bohaterka mojej książki, Joanna Jaskółka, która była ofiarą przemocy domowej, od systemu nie dostała właściwie żadnej pomocy. Pod tym względem samotne macierzyństwo na pewno jest zamiatane pod dywan.
”Nieudane związki rodzą w głowach kobiet pytanie o to, co ze mną jest nie tak. Otaczanie się innymi kobietami pomaga poszerzyć perspektywę. Szczera rozmowa o swoich przeżyciach może skutkować odkryciem: „To ty też tak masz?”. To otwierające dla kobiet jako partnerek, ale też jako matek. Bo raz: nie jestem z tym sama, a dwa: nie jestem nienormalna. Tak jest też z samotnym macierzyństwem. Jest nas wokół mnóstwo. To krzepiące: nie jestem w tym sama. I uwalniające. Jestem wystarczająco dobra taka, jaka jestem.”
W pani książce zwraca uwagę fakt, że bohaterki nie są anonimowe. To kobiety występujące pod imieniem i nazwiskiem, do tego znane, niektóre bardzo. Chętnie zgodziły się na rozmowę z panią?
Te, które ostatecznie znalazły się w książce, tak. Jestem im tym bardziej wdzięczna, że rozmawiamy na bardzo intymny temat, dotykający esencji życia, dotyczący również dzieci. Dzieci moich bohaterek przewijają się w naszych rozmowach. Starałam się jednak, żeby to była książka przede wszystkim o kobietach. Tym, co łączy moje bohaterki, jest fakt, że mają te swoje „życiowe trudy” przemyślane, poukładane, jak to się mówi w psychologii – przepracowane. Na rozmowę ze mną chętniej zgadzały się kobiety, które mają w sobie zgodę na to, co się wydarzyło. Mają już „porządek w szafce”.
Jedno szczególnie wybija się z historii pani bohaterek; samotne macierzyństwo – czy jak to się teraz określa: samodzielne – nie zawsze oznacza stereotypową sytuację, że „kobieta została zostawiona”. To może być wybór.
Bardzo zależało mi na tym, żeby wątek wyboru znalazł się w książce. Tak, kobieta może podjąć decyzję o zostawieniu ojca swoich dzieci, tak jak zrobiły to Paulina Filipowicz czy Katarzyna Pakosińska. Obie wybrały niejednoznaczną drogę i obie przełamują schemat myślenia, że samotne macierzyństwo równa się koszmar. One je wybrały świadomie. W pierwszym rozdziale pt. „Anatomia decyzji” moja bohaterka opowiada o tym, jak dojrzewała do decyzji o odejściu od ojca swoich dzieci. I poszła nieoczywistą drogą. Społeczne oczekiwanie jest raczej takie, że matka musi się poświęcać dla swoich dzieci, znaczy – znosić wiele w trosce o nie. A Paulina Filipowicz wyznaje: „Odeszłam – również w trosce o swoje dzieci”.
Mówi: „W pewnym momencie poczułam – i w tym pomogła mi terapia – że muszę się wyabstrahować z mojego macierzyństwa, żeby przeżyć (…). Moja decyzja wynikała z głębokiego poczucia, że umrę, jeśli pozostanę w tym związku. Po prostu zniknę, także dla moich dzieci”.
Tak, Paulina Filipowicz musiała w pewnym momencie rozdzielić bycie matką od bycia kobietą. A przecież wciąż dużo jest takiego myślenia, że kobiety powinny zagryźć zęby i przetrwać, że na pewno jakoś się poukłada, a nawet jeśli się nie poukłada, to trudno, matka zniesie wszystko. Katarzyna Pakosińska też wzięła dziecko, wanienkę pod pachę, wsiadła do samochodu i wyprowadziła się z domu, bo uznała, że musi ratować siebie. A ratowanie siebie oznaczało niepozostawanie dłużej w relacji z ojcem córki.
”Bywało, że chciałam być siłaczką. Gdy ojciec moich dzieci pił, usłyszałam: „Dlaczego ty go znowu kryjesz? Twoje dzieci siedzą na gruzowisku, a ty im podajesz łopatki i wiaderka i mówisz, że się bawią na plaży”. Zrozumiałam w końcu, że moją troską i odpowiedzialnością nie jest staranie się o dobre relacje z moim eks, tylko wspieranie moich dzieci, bo funkcjonujemy w trudnych warunkach.”
Paulinę Filipowicz podchwytliwie zapytała pani, czy nie kierował nią egoizm. Odpowiedziała, że ratowanie siebie nigdy nie jest egoizmem.
Paradoksalnie samotne macierzyństwo jest polem emancypacji kobiet. I to nie ma zabrzmieć obrazoburczo czy buńczucznie, ale moje bohaterki pokazują, jak odnaleźć się w ekstremalnie trudnych sytuacjach i ekstremalnie trudnych decyzjach. Przecież odejście to zrujnowanie domu, w którym dzieci na ogół czują się bezpiecznie. To decyzja graniczna. Nie bez powodu rozwód czy rozstanie w skali stresu plasują się na drugim miejscu, zaraz po śmierci najbliższej osoby. A jednak kobiety się na to decydują – i często są po tym doświadczeniu silniejsze.
Czasem po prostu nie da się inaczej.
To bardzo osobiste decyzje. O nieco innym podejściu mówi inna moja bohaterka – Paulina Młynarska. Jej zdaniem potrzeby dzieci powinny być na pierwszym miejscu. Taki wielogłos bardzo mi się podoba, to spojrzenie na samotne macierzyństwo z różnych perspektyw.
Po przeczytaniu pani książki mam również refleksję, że samotne macierzyństwo może być szczęśliwe.
Absolutnie. Z 10 bohaterek właściwie każda wyszła obronną ręką z życiowego zakrętu. Wszystkie wzięły się z życiem za bary. Nie ma już w nich rozpaczy. Oczywiście 10 opowieści to mikropróba, ale pozwala wysnuć ostrożny wniosek, że samotne matki zazwyczaj wychodzą w końcu na prostą. Katarzyna Glinka opowiada, jak przechodziła przez wszystkie fazy smutku i umartwiania się, jak w żałobie. Terapeutka poleciła jej, aby nosiła na nadgarstku gumkę recepturkę i strzelała z niej za każdym razem, gdy najdą ją czarne myśli. Pomagało. Dziś jest szczęśliwą kobietą, czerpiącą radość z tego, co ma – ze swojej pracy, podróży, a przede wszystkim ze swoich dwóch fantastycznych synów. W trakcie redakcji rozmowy z Joanną Jaskółką okazało się, że kilkanaście razy powtarza się słowo „ogarnięta”. Bardzo dużo mówi to o tym, w jakim stanie Joanna jest teraz. A przeszła piekło. Jestem ogromnie wdzięczna moim bohaterkom za ich historie, bo one pokazują zwycięstwo życia nad martyrologią.
À propos – Katarzyna Glinka zastrzegła, że nie chce, aby wasza rozmowa kręciła się wokół martyrologii samotnego macierzyństwa, bo nie chce być postrzegana jako ofiara swojej sytuacji.
Tak, podobnie Paulina Filipowicz, która wylała morze łez i morze wina; gdy usłyszała, że jej córka płakała, będąc u ojca, czuła, jakby dostała pięścią w twarz. Ten etap żałoby jest naturalny, jednak żadna z moich bohaterek się na nim nie zatrzymała. Choć zmianę na przykład u Katarzyny Glinki wywołała napotkana przypadkowo kobieta, która w żałobie po nieudanym związku była przez… 20 lat. Sama słyszałam o podobnym przypadku; kobieta porzucona przez męża cierpiała 25 lat. Swoje żale i pretensje przelała na córkę, której ojciec odszedł. Dopiero na terapii zdała sobie z tego sprawę. Moje bohaterki zadają kłam przekonaniu, że w żałobie trzeba tkwić długo. Nie, nie trzeba. One wszystkie w pewnym momencie spojrzały w lustro albo miały przy sobie dobrą kobietę, która im powiedziała, że czas ruszyć do przodu. Drogi do tego są różne – Katarzyna Glinka strzelała z gumki recepturki, a Joanna Nowak pojechała w świat, w podróży z córką jest zresztą do dzisiaj.
”Oczywiście najlepiej mieć stabilną, pełną rodzinę, dobry dom i wspierających rodziców. Idealnie byłoby przepracować trudności w parze i nią pozostać. Poukładać klocki. Dla dzieci to najzdrowsze. Ale jeśli to się nie udało, to lepiej stanąć wobec tego, co jest, opłakać rany, otrzepać się, poprawić koronę i popatrzeć na swoje życie z perspektywy tego, co mamy, a nie straty i bólu. Nadal mamy kawał życia przed sobą. Chcę pokazać swoim dzieciom, że matka wstała, poradziła sobie i dobrze żyła.”
Na każdą osobę działa co innego.
Moje bohaterki w pewnym momencie zadały sobie pytanie: co ja mam ze sobą zrobić? Czy mam teraz rozpaczać przez kolejne lata, bo ojciec moich dzieci mnie zostawił/ja zostawiłam jego? A może to ja jestem panią własnego życia i to ode mnie zależy, co będzie się ze mną działo? Coachingowo to zabrzmiało…
Wcale nie.
(śmiech).
Czy którakolwiek z pani bohaterek powiedziała wprost albo dała do zrozumienia, że żałuje tego, jak jej się ułożyło życie?
Nie. Żadna. Ale na przykład Katarzyna Pakosińska mówi, że do dziś ma w serduchu to, że dała swojemu pierwszemu mężowi słowo, które złamała. Musiała skorzystać z pomocy psychologów, żeby ułożyć to sobie w głowie. A jej rozstanie było mało toksyczne. Jest przeszczęśliwa z drugim mężem, żyje w patchworkowej rodzinie, ma bardzo dobre relacje ze swoim byłym partnerem i jego rodziną.
To naturalne, że kobiety wracają do przeszłości, rozważają, czy dobrze postąpiły, czy mogły zrobić coś więcej, by uratować rodzinę. Ten wątek przewija się w rozmowach z moimi bohaterkami. Alicja Węgorzewska uważa, że rozpad rodziny jest zawsze porażką. To tragedia, która dotyka wszystkich – i dorosłych, i dzieci. Żal jest częścią historii moich bohaterek, ale na nim żadna się nie kończy.
„Sama. Rozmowy o samotnym macierzyństwie”, Anita Sobczak, wyd. Mando 2024.
Anita Sobczak – dziennikarka, redaktorka, pracuje w „Dzienniku Gazecie Prawnej”.
Zobacz także
Polskie matki ponoszą „karę za macierzyństwo”. Im więcej dzieci mają, tym ich dochody są mniejsze
„Pieniądze można porównać do zakładania maseczki tlenowej w samolocie. Najpierw zakładasz ją sobie, potem dzieciom. Z finansami jest tak samo” – mówi Dominika Nawrocka, edukatorka finansowa
Dwa porody, pięcioro dzieci. „Początki były szalenie ciężkie. Nie myślałam o tym, że jestem zmęczona, działałam na autopilocie” – mówi Anna
Polecamy
Natalia Fedan: „Chwalone dzieci wcale nie mają lepiej. One niosą ciężki plecak z oczekiwaniami”
61-latka urodziła swoje pierwsze dziecko. Starała się o nie przez 37 lat
Dr Katarzyna Wasilewska: „Mogłybyśmy częściej odpuścić sobie ten wyścig o bycie najlepszą matką i dać więcej luzu sobie oraz swoim dzieciom”
Dziewczynce przez pomyłkę wpisano męską płeć w akcie urodzenia. „Nie mogę uwierzyć, że to nieodwracalne” – komentuje ojciec
się ten artykuł?