„Social media babies” buntują się przeciw rodzicom. Magda Bigaj: przyzwyczailiśmy się, że „dzieci można używać”
– Profile w mediach społecznościowych są wypasane, wręcz karmione wizerunkiem dzieci. Rodzic buduje sobie na tym popularność, którą później może zmonetyzować. I to robi. Zamówienie posta sponsorowanego u influencera parentingowego to dla reklamodawcy koszt od kilkuset do kilku tysięcy złotych. Tacy rodzice często tłumaczą: „ja mam do tego prawo” albo „zapytałem dziecko”. Tylko pytanie nie było o to, czy została wyrażona zgoda, a raczej w jakim celu w ogóle o nią poprosili – mówi Magdalena Bigaj, edukatorka higieny cyfrowej, autorka książki „Wychowanie przy ekranie”, prezeska fundacji „Instytut Cyfrowego Obywatelstwa”, z którą rozmawiamy na temat umieszczania zdjęć dzieci w sieci i zagrożeń z tym związanych.
Marta Dragan: Ponad połowa rodziców w Polsce publikuje w mediach społecznościowych zdjęcia swoich dzieci. Ślad cyfrowy zaczyna się już od obrazu USG, więc właściwie dzieci zyskują pierwsze polubienia i komentarze na etapie życia płodowego. Czy można mówić o problemie uzależnienia od dzielenia się rodzicielstwem w sieci?
Magdalena Bigaj: Zjawisko sharentingu nie jest niczym nowym, ale to, że rozmawiamy na jego temat dziś, pokazuje, że mamy do czynienia z jakimś społecznym przebudzeniem. To oznacza, że ten problem w jakimś stopniu oddziałuje na nasze cyfrowe sumienie, czyli powoli kształtuje się nam indywidualna wrażliwość na to, co robimy w przestrzeni cyfrowej. Zaczynamy się zastanawiać, jak to na nas wpływa, i cieszy mnie to, że rozpoczynamy debatę publiczną na ten temat.
Określeniem „uzależnienie” w kontekście dzielenia się rodzicielstwem w sieci nie szafowałabym jednak tak łatwo. To jest choroba, a gdybyśmy osoby, które to robią, profesjonalnie zdiagnozowali w kierunku uzależnienia, to prawdopodobnie niewiele osób rzeczywiście otrzymałoby diagnozę takiego zaburzenia. Natomiast, co zawsze powtarzam, nie trzeba być uzależnionym, żeby mieć problem.
Dzielenie się prywatnością swojego dziecka w sieci jest dobrym przykładem na to, że niekoniecznie trzeba być uzależnionym, żeby narazić się na negatywne konsekwencje używania nowych technologii. Rozumiem kontekst pani pytania, bo ono ma w sobie też pytanie o to, dlaczego my to właściwie robimy, że w tym konkretnym przypadku nie chodzi o to, że potrzebujemy sięgać po telefon, tylko że jesteśmy złaknieni pozytywnej informacji zwrotnej płynącej do nas z internetu.
Tym bardziej, że – jak głosi stara zasada marketingowa – nie ma skuteczniejszej treści jak dzieci i zwierzęta, by tę uwagę zyskać.
Są słodkie, więc lajki spływają błyskawicznie i do tego nikt ze znajomych nie będzie przecież hejtował dziecka. Łakniemy takiej rozrywki.
Zawsze pytam, w jakim celu pokazujemy zdjęcie swojego dziecka. Przeciętny zjadacz internetu odpowie, że od czasu do czasu musi, bo się udusi, bo jest dumny ze swojego dziecka i chce się nim pochwalić, a że funkcjonuje w sieci, to tam zaspokaja swoje potrzeby. Natomiast mamy sporą grupę osób, które swoją komunikację opierają na wizerunku dziecka. I bardzo często na pytanie dlaczego, odpowiadają „ja mam do tego prawo” albo „zapytałem dziecko”. Idę wtedy o krok dalej i mówię, że pytanie nie było o to, czy została wyrażona zgoda, tylko w jakim celu w ogóle o nią poprosiłaś albo jeśli nie jest tak, że budujesz swój wizerunek na dziecku, to czym byłby twój profil w mediach społecznościowych, gdyby nagle zniknęły stamtąd jego zdjęcia.
Dla jasności, popularne konta w serwisach społecznościowych mają po kilkadziesiąt czy nawet kilkaset tysięcy followersów. To są zasięgi, które pozwalają podejmować współprace reklamowe, a zamówienie posta sponsorowanego u influencera parentingowego to dla reklamodawcy koszt od kilkuset do kilku tysięcy złotych. Jak zrobimy szybki zoom na takie profile, to zobaczymy, że są one wypasane, karmione wizerunkiem dzieci. Rodzic buduje sobie na tym popularność, którą później może zmonetyzować. Obserwujemy to nie tylko na kontach rodziców, ale też na profilach różnych specjalistów.
”Dziecko narażone jest na kontakt z pedofilem przede wszystkim dlatego, że rodzic pokazał mu, że prywatność nie ma znaczenia, że nie trzeba o nią dbać, że liczy się to, żeby zaistnieć w internecie i otrzymać informację zwrotną”
Pewnym standardem stały się zdjęcia noworodków po porodzie na profilach znanych lekarzy czy położnych.
Nie wywołują społecznego oburzenia, bo po prostu przyzwyczailiśmy się, że „dzieci można używać”. Tymczasem te zdjęcia odzierają maluchy z prywatności, z najintymniejszej chwili, i są wykorzystywane do promocji osoby lekarza, jego prywatnej działalności czy też szpitala, w którym pracuje. To wyczerpuje znamiona reklamy, więc taki lekarz czy położna powinni mieć na piśmie zgody obydwojga rodziców na wykorzystanie wizerunku dzieci, określające pola eksploatacji, czyli gdzie ta fotografia zostanie opublikowana. I teraz wyobraźmy sobie, czy taka mama z rozciętym brzuchem po cesarskim cięciu, otumaniona lekami, w ogóle myśli w tych kategoriach, żeby się w ten sposób zabezpieczyć?
Jak słusznie zauważyła znana pediatrka Róża Hajkuś, pacjent jest w sytuacji podległości wobec lekarza, więc kiedy szanowny pan doktor pyta, czy może sobie zrobić słodkie zdjęcie z dzidziusiem, to naprawdę niewielu z nas odważy się powiedzieć: „nie”. Inna sprawa, że świadomość rodziców o prawie dziecka do prywatności jest tak niska, że wielu z nich cieszy się i czuje się docenionych, że ich dziecko znalazło się na profilu lekarza czy położnej.
Nawet jeśli lekarze pobierają zgody od rodziców przed publikacją zdjęć ich pociech w sieci, to nadal nie dotyka to sedna problemu, czyli tego, że mały człowiek ma prawo sam zdecydować, kiedy pokaże się w internecie.
Jakie prawa mają dzieci naszych czasów?
Z punktu widzenia prawnego mamy instytucję władzy rodzicielskiej. Abstrahując od tego, jak fatalne konotacje ma tu słowo „władza”, to oznacza, że prawami dziecka dysponuje rodzic. Jak mówił jednak Janusz Korczak, „nie ma dzieci – są ludzie”, więc mają te same prawa co dorośli. Dziecko ma zatem prawo do prywatności, ale tym prawem zarządza rodzic. Dlatego tak ważna jest edukacja rodziców, żeby podchodzili do tej kwestii bardzo świadomie.
Bo w internecie nic nie ginie. Jaką drogę może odbyć zdjęcie dziecka w mediach społecznościowych, czyli jakim ryzykiem jest obarczone publikowanie wizerunku dziecka w internecie?
Zacznę od tego, że gdy podaję argumenty o tym, że zdjęcie dziecka wrzucone do internetu może znaleźć się w kolekcji pedofilskiej albo w filmie pornograficznym, to większość osób robi pobłażliwy uśmiech. I analogicznie jak z wypadkami – wydaje nam się, że naszego dziecka to nie dotknie. „Tysiąc osób zginęło na drogach w weekend. To były z pewnością abstrakcyjne osoby, nam się to nie przydarzy, prawda?”. Prawda jest taka, że skoro dotyka to inne dzieci, może dotknąć też twojego syna czy córkę.
Przede wszystkim zagrożone są dzieci, których rodzice regularnie wrzucają zdjęcia do sieci. Zwłaszcza w dobie sztucznej inteligencji, która dała zupełnie nowe narzędzia do tego typu nadużyć. Obecnie nie trzeba porywać dzieci, żeby tworzyć filmy pornograficzne. Na początku tego roku pojawiały się doniesienia, że branżą, która najszybciej zaadaptowała rozwiązania AI, była właśnie branża pornograficzna. Wcześniej mieliśmy do czynienia z czymś takim, jak „baby role playing”, co polegało na kradzieży wizerunku dziecka i stworzeniu mu nowej tożsamości w sieci. Zdjęcia dzieci pobrane z kont rodziców służyły i służą do tworzenia alternatywnych profili, często pod innym imieniem i nazwiskiem. Ma to służyć prowadzeniu w imieniu dziecka dialogów ze środowiskiem zainteresowanym wykorzystywaniem dzieci.
Interpol, który prowadzi działania przeciwko pedofilom, zwraca uwagę, że nadużyć z wykorzystaniem wizerunku nieletnich w materiałach pornograficznych przybywa. Jest mnóstwo serwisów wyjętych trochę spod prawa, m.in. Telegram, na którym z łatwością można trafić na tego typu kolekcje generowane z pomocą AI.
To są sprawy, od których włos się jeży. I gdybym dziś pisała książkę „Wychowanie przy ekranie”, zawarłabym w niej zdanie, że dla mnie to jedno ryzyko – związane z tym, że zdjęcie mojego dziecka zostanie pobrane i wykorzystane w filmie pornograficznym – sprawia, że nie odważyłabym się tego zdjęcia wrzucić.
Zwróćmy uwagę na jeszcze jedną kwestię. Argument, że „kiedyś pracodawca ci to wyciągnie”, powoli traci na aktualności. Obecnie to młode pokolenie jest tak bardzo odarte z prywatności, że istnieje możliwość, że znalezione po latach zdjęcie kogoś na nocniku może nie zrobić na nikim wrażenia. Natomiast dzieci są bezwzględne w nabijaniu się z siebie nawzajem, w robieniu sobie głupich żartów. I taka kolekcja zdjęć na profilu mamy może być dobrym źródłem materiałów do dokuczania komuś. Warto pomyśleć, że to dziecko może być zawstydzone, zakłopotane, że jego zdjęcie w prywatnej sytuacji gdzieś publicznie funkcjonuje.
Polskie dzieci już dorastają w przeświadczeniu, że dzielenie się szczegółami z prywatnego życia jest naturalną praktyką. Jakie społeczne zagrożenia mogą wynikać z dorastania na oczach świata?
Ta gra z mediami społecznościowymi – w kontakt z innymi, w widoczność, w pochlebstwa, w pozyskiwanie pozytywnego feedbacku – jest grą, która w gruncie rzeczy nie wpływa dobrze na nasze codzienne życie. Przede wszystkim poddajemy się ocenie innych, a to sytuacja budząca duże zainteresowanie naszego mózgu. Bardzo trudno jest nam odciąć się od tych informacji, które spływają do nas po publikacji. To naturalnie powoduje kompulsywne sięganie po telefon, przerywanie codziennych czynności po kilkadziesiąt, a czasem nawet kilkaset razy, żeby odczytać powiadomienie, sprawdzić komentarze.
My, rodzice, funkcjonujący w takim trybie, nie tylko sami wykształcamy w sobie nawyk dzielenia się prywatnością, ale też uczymy tego dzieci. One uznają, że to jest w porządku, tak samo jak chodzenie z telefonem cały czas przy sobie. Są przekonane, że to jest jakąś normą. A normą być nie powinno, bo do zdrowego funkcjonowania potrzebujemy spokoju, braku rozpraszaczy uwagi, prywatności.
Prywatność jest wartością, ale – jak zauważyła Ola Rodzewicz, pedagożka z wieloletnim doświadczeniem, znana w internecie jako Facetka_z_poradni – intymność być może przestała mieć dziś dla wielu osób znaczenie. Pozbywamy się jej, ale jakie to będzie miało konsekwencje w przyszłości, to zobaczymy. Wierzę w sinusoidę pokoleń, że młodzi zbuntują się przeciwko nawykom cyfrowym dorosłych. Zresztą pewną zmianę już zauważam.
Na czym ona polega?
Podczas pracy nad nową książką czytałam zapisy z różnych badań, w których młodzież miała szansę udzielać dłuższych wypowiedzi. Ubawiło mnie zdanie pewnej nastolatki, bardzo słuszne zresztą. Stwierdziła, że dorośli nie potrafią zachowywać się w internecie, bo wrzucają tam mnóstwo prywatnych zdjęć, piszą o osobistych sprawach i jej pokolenie nie wyobraża sobie robić czegoś takiego.
Młodzi często mają dwa profile w mediach społecznościowych: jeden prywatny, do którego dopuszczają naprawdę najbliższych przyjaciół i czują się tam swobodnie, a drugi oficjalny, gdzie są w kontakcie z dalszymi znajomymi, z tego profilu dają polubienia na stronach swoich szkół, klubów sportowych i tak dalej. Proszę zauważyć, że oni sobie sami tak sprytnie to wymyślili. W przeciwieństwie do nas, są bardziej refleksyjni i świadomi.
My, dorośli, powinniśmy bić się w piersi?
Nie jest niczym złym, że chcemy dzielić się z innymi i że używamy do tego tak wygodnego i prostego narzędzia. Nie chodzi więc o popadanie w poczucie winy, tylko o obudzenie w sobie poczucia odpowiedzialności. Posłużę się przykładem segregowania śmieci – nikt z nas sobie nie wyrzuca, że nie segregował śmieci, tylko po prostu w którymś momencie zaczynamy to robić, czując większą odpowiedzialność za planetę. Tak samo w przypadku wyrabiania nawyków cyfrowych – warto weryfikować swoje zachowania, dostrzec, że młodzi robią to mądrzej. W przeciwnym wypadku przyjdzie nam się kiedyś zmierzyć z konsekwencjami tego odarcia z prywatności.
Co jest na szali?
Ogromne niebezpieczeństwo, jakim jest kontakt z pedofilem. Dziecko narażone jest na ten kontakt przede wszystkim dlatego, że rodzic pokazał mu, że prywatność nie ma znaczenia, że nie trzeba o nią dbać, że liczy się to, żeby zaistnieć w internecie i otrzymać informację zwrotną.
Jak pokazał przykład procesu w Stanach Zjednoczonych z firmą Meta (właściciel Facebooka i Instagrama), w samym stanie Nowy Meksyk, według jego prokuratora generalnego, ok. 100 tys. dzieci miesięcznie było narażone na kontakty z pedofilami z powodu działania algorytmów mediów społecznościowych i funkcji „Ludzie, których możesz znać” (People You May Know). Dlatego jako fundacja postulujemy wprowadzenie standardów ochrony małoletnich w produktach i usługach cyfrowych – jako obowiązku do przestrzegania przez wydawców cyfrowych, właścicieli produktów i usług dostępnych w internecie. Działania przestępców krzywdzących dzieci nie ograniczają się jedynie do internetu, lecz wychodzą również do świata offline. Tak jest w przypadku groomingu, gdy kontakty w sieci mają często na celu wyciągnięcie dziecka ze świata cyfrowego na spotkanie w tzw. realu.
Warto tu zresztą podkreślić, że sprawcami przestępstw są nie tylko pedofile, czyli osoby z taką dewiacją. Na podstawie obserwacji środowiska tzw. patostreamerów, czyli popularnych na YouTube twórców treści destrukcyjnych, mogę stwierdzić, że mamy prawdopodobnie do czynienia z czymś, co przypomina modę na kontakty z małoletnimi. Pandora Gate pokazała, że obiektem pożądania są partnerki, które są po prostu dziećmi, nastolatkami w wieku 12 czy 13 lat. W serwisie Twitch pełno jest treści, które przekraczają granice, sugerując, że niski wiek drugiej osoby jest atrakcyjny. To temat, którym, mam nadzieję, zajmie się Państwowa Komisja do Spraw Przeciwdziałania Pedofilii. Bo chwalenie się przez patostreamerów randkowaniem z dziećmi normalizuje to w oczach ich fanów. To bardzo szkodliwe zjawisko.
Rodzicom przypominam, że czynnikiem chroniącym jest przede wszystkim uczenie dzieci higieny cyfrowej, która obejmuje również ochronę prywatności, dbanie o to, gdzie publikuje się swoje zdjęcia i w jaki sposób wchodzi się w kontakty z innymi.
”Nie jest niczym złym, że chcemy dzielić się z innymi i że używamy do tego tak wygodnego i prostego narzędzia. Nie chodzi więc o popadanie w poczucie winy, tylko o obudzenie w sobie poczucia odpowiedzialności”
Oczy całego świata przyglądają się też tematowi zarobkowej pracy dzieci. Ostatnio głośno było o Sarze pracującej w polskim Sejmie, ale od wielu lat dzieci reklamują swoim wizerunkiem zabawki, ubrania, kosmetyki, całą rzeszę produktów, bo taką decyzję podjęli za nich rodzice. Dlaczego nie przeszkadza nam to na co dzień?
Nie bójmy się tego powiedzieć, dzieci influencerów są niewolnikami obecnych czasów. Nie jest tak, że nam wszystkim to nie przeszkadza. Mnie osobiście przeraża społeczne przyzwolenie na łamanie norm, ale debata publiczna rządzi się swoimi prawami. Jakakolwiek reakcja następuje dopiero, kiedy coś – jak w przypadku Sary – jest spektakularne, widoczne, czym zainteresują się odpowiednie osoby. Wtedy nagle otwiera się puszka Pandory, która przez długi czas kipiała od problemów, zarazy, z którą trzeba było się uporać.
Innym przykładem jest pewien chłopiec, który prowadzi bardzo popularny profil, choć nie skończył 13. roku życia, czyli nie spełnia granicy wieku, od której może mieć konto w mediach społecznościowych. Oferuje on szkolenia dla nauczycieli i scenariusze lekcji – a wielu nauczycieli chwali się otrzymaniem dyplomu za udział w tymże przedsięwzięciu. Pisała o tym ostatnio Anna Golus na łamach „Tygodnika Powszechnego”.
Jeszcze straszniejsze są tłumaczenia rodziców, którzy bezrefleksyjnie mówią: „ale przecież nic złego się nie dzieje, to my zajmujemy się prowadzeniem profilu”. Dziecko nie ma jeszcze kompetencji, które pozwalałyby mu świadomie zgodzić się na takie działanie rodzica. Zdecydowanie za dziecko, że oto będzie wystawione na widok publiczny w tak brutalnym miejscu jak media społecznościowe, odbiera mu podstawowe prawo do wolności.
Jedna z takich dziewczyn, która pracowała dla rodziców jako dziecko, w pozwie o naruszanie prywatności przyznała, że nic nie zwróci jej tych lat pracy, których doświadczyła. Czy wiadomo, jakie brzemię dźwiga dziecko, z którego rodzice zrobili influencera? Są już na ten temat jakieś badania?
O takich dzieciach mówi się „social media babies” i pierwsze badania są już prowadzone w Stanach Zjednoczonych. Te, które widziałam, były badaniami jakościowymi. Musimy pamiętać jednak, że nie wszystko można zbadać w sposób wiarygodny. Bardzo trudno jest udowodnić, że depresja dorosłej osoby miała związek z dużym napięciem w dzieciństwie z powodu świadczenia pracy na rzecz rodziców. Pozostaje nam więc w gruncie rzeczy wsłuchanie się w głos tych osób, a są to przykre opowieści.
Jedna z dziewczyn, której historię cytował za „Cosmopolitan” Jakub Wątor w swoim programie na kanale Goniec.pl, opowiadała, że matka do tego stopnia monetyzowała jej wizerunek, że kiedy dostała pierwszą miesiączkę, matka natychmiast podpisała kontrakt z producentem podpasek. Zrobiła serię postów o tym, jak to wspaniale, że te a nie inne środki higieniczne pozwalają dziewczynce oswoić tę nową sytuację, jaką jest stanie się kobietą. Możemy sobie wyobrazić, co przeżywa dziewczynka postawiona w takiej sytuacji, prawda? Odzieranie dzieci z prywatności doprowadzone zostało do jakiegoś kuriozum.
Na ile polscy rodzice wyceniają prywatność swoich dzieci?
Wyczuwam nawiązanie do mojego wpisu o internetowym konkursie producenta suplementów diety dla dzieci, w którym do wygrania był bon o wartości 500 złotych. Zabawa polegała na tym, żeby umieścić w komentarzu zdjęcie swojego dziecka i opis, jak wygląda wspólne spędzanie ostatnich dni wakacji. Ta akcja była cynicznym przykładem nabijania komentarzy i tym samym zasięgów. Bo widoczność w internecie zależy między innymi od tego, jak popularny jest dany post. Pod postem z zadaniem konkursowym pojawiło się ok. 30 tys. komentarzy, których autorkami były głównie matki. Każda z nich chętnie dzieliła się zdjęciami dzieci w kostiumach kąpielowych na plaży, w basenie, nad jeziorem. To pokazuje, na ile dzisiaj jesteśmy w stanie wycenić prywatność naszego dziecka, jak również to, że w ogóle nie zapala się tak wielu osobom lampka ostrzegawcza, że to nie jest w porządku, że ktoś prosi o zdjęcie mojego dziecka. Gdyby w Polsce politycy wprowadzili standardy ochrony małoletnich w internecie, taka sytuacja nie mogłaby mieć miejsca, tak jak nie można robić w sieci konkursów opartych o losowanie bez spełnienia odpowiednich obowiązków.
W sklepach z zabawkami i drogeriach są tworzone programy skierowane do rodziców, w których warunkiem przystąpienia i otrzymania zniżki na zakupy jest podanie danych dziecka, tj. imię i data urodzenia.
Od wielu lat mówi się o tym, że dane to nowa ropa. Firmy na potęgę zbierają dane o użytkownikach, ponieważ te informacje mogą być wykorzystywane na wiele sposobów, pomagających im zwiększać zyski. Inwestowanie w tworzenie banków danych, w tym również danych biometrycznych, po prostu się opłaca. Na przykład jedna z drogerii ma taką promocję „wyślij uśmiech, a dostaniesz zniżkę”, czyli zeskanuj swój indywidualny układ szczęki.
Kolejna rzecz: wyprawki w szpitalach, żeby dostać kilka sztuk pampersów, jakąś maść, próbki kosmetyków dla noworodków, rodzic musi wypełnić ankietę, w której ma podać datę urodzenia i imię tego dziecka. Bardzo często podaje jeszcze swoje nazwisko. Wypuszczanie takiej ilości danych w świat nie jest bezpieczne i nie jest dla mnie argumentem to, że i tak dużo tych danych w internecie już jest. Być może, ale nie dokładaj więcej.
Ostatnio realizowałam płatność za zajęcia z ping-ponga mojego syna. Organizator wysłał mi link do systemu, który wymagał podania m.in. numeru PESEL. Byłam zbulwersowana, bo zajęcia odbywają się w szkole podstawowej i nie uwzględniały ubezpieczenia, więc naprawdę nie było potrzeby udostępniania tak szczegółowych danych. Wystarczyłby numer konta do przelewu. Powinny nam się zapalać lampki, powinniśmy pytać się, po co właściwie chcecie nasze dane. Część firm zupełnie nie wie po co, tworzą odruchowo formularz zapisu, nie zastanawiając się, czy te dane są rzeczywiście niezbędne. Natomiast jest sporo firm, które celowo zbierają dane, żeby tworzyć wspomniane banki danych.
Nie chcę odlatywać w stronę science fiction i wielkiej wojny w ramach której obywatele są ściśle kontrolowani, ale prawda dużo bardziej prozaiczna jest taka, że dane, które zostawiamy na swój temat, czynią nas bardzo łatwym łupem reklamowym. Teraz każda reklama w sieci jest targetowana i myślę, że każdy z nas doświadczył, że jakiś produkt za nami „chodzi”. My nawet nie musimy kliknąć w reklamę kolczyków, wystarczy, że zatrzymamy się na niej, skrolując jakiś artykuł. Z automatu będą nam podsuwane kolejne tego typu propozycje reklamowe. Wyobraźmy sobie teraz nasze dzieci, do których reklamy będą mogły być dobierane na podstawie ich wspomnień z dzieciństwa. Jak silny będzie to przekaz reklamowy czy też propagandowy, kiedy będzie odwoływał się do informacji, które na ich temat zostawialiśmy w sieci my, rodzice.
Czy tym powinna zająć się sejmowa komisja ds. dzieci i młodzieży, której szefową została posłanka Monika Rosa? Jakich działań powinniśmy oczekiwać od komisji?
Uważam, że jednym z jej ważniejszych zadań powinno być opracowanie wspomnianych standardów ochrony małoletnich w środowisku cyfrowym, na które moglibyśmy się powoływać. Wielu rodziców po lekturze książki „Wychowanie przy ekranie” pisze do mnie, że chcieliby się sprzeciwić pokazywaniu przez szkoły zdjęć ich dzieci na Facebooku czy na stronie, ale potrzebują punktów odniesienia. Nie tego, że Magda Bigaj od Higieny Cyfrowej coś powiedziała, tylko powołania się na rekomendacje jakiejś instytucji państwowej i konkretne przepisy.
Standardy te nakładałyby obowiązki na wydawców cyfrowych oraz właścicieli produktów i usług, zwłaszcza właścicieli platform społecznościowych i growych, którzy na dzień dzisiejszy nie są bezpieczne dla nastolatków oraz nie weryfikują skutecznie wieku użytkowników. Komisja powinna wziąć pod uwagę głosy różnych stron: od środowisk zajmujących się dobrostanem dzieci po biznes. Bo obecna dyskusja wokół szeroko pojętej edukacji cyfrowej społeczeństwa jest trudna i bardzo technocentryczna. Koncentrujemy się na doposażeniu w sprzęt, na uczeniu się obsługi, a zapominamy o tym, żeby rozwijać kompetencje, które pozwolą zachować zdrowie w społeczeństwie informacyjnym. Monika Rosa jest dziewczyną ze Śląska, one nie dają sobie w kaszę dmuchać, więc wierzę, że będzie nieugięta.
Mam nadzieję, że komisja będzie impregnowana również na działania lobbystów technologicznych, jak Meta, Google, TikTok, którzy regularnie utrzymują kontakty z politykami i polityczkami. Trudno jest decydentom mieć jasne spojrzenie, jeśli dostają zaproszenia od bigtechu na konferencję przygotowaną na światowym poziomie. To robi ogromne wrażenie, zwłaszcza jeśli jesteś posłem pierwszej kadencji. Przyjmujesz więc bez mrugnięcia okiem wizję świata prezentowaną na tak wspaniałym wydarzeniu, czego przykładem był poseł Józefaciak, który w pierwszych miesiącach pełnienia mandatu opublikował w mediach społecznościowych swoje selfie z identyfikatorem Google podpisane „Polską edukację w XXI wiek może wprowadzić tylko biznes i NGOsy”.
Czy jeśli chcemy dzielić się tym, co się dzieje u nas w życiu, to jest możliwe, by robić to, nie krzywdząc przy tym swoich dzieci? Czy aktywność rodziców udostępniających wizerunek dzieci może mieć też dobrą stronę?
Trudno jest włożyć wszystkich do jednego worka. Chciałabym w tym miejscu powiedzieć rodzicom dzieci z niepełnosprawnościami, dla których internet jest sposobem pozyskiwania środków na terapie, że nie oceniam ich, bo nie wiem, jak zachowałabym się na ich miejscu. To jest sytuacja graniczna. Tym niemniej nawet prowadząc taki profil, na którym pokazujemy swoje dziecko, warto zadbać o uszanowanie jego godności. Bo bardzo często na profilach ze zbiórkami mamy do czynienia ze strasznym cierpieniem tych dzieci i myślę, że tutaj warto postawić granicę, za którą nie powinno się przechodzić.
Profile edukacyjne też można prowadzić, nie pokazując twarzy dzieci. Naprawdę da się to zrobić. Nie jestem świętą od higieny cyfrowej, ale przecież skoro napisałam książkę dla rodziców, a mam troje dzieci, to mój profil mógłby być wypełniony ich zdjęciami. Na pewno miałabym większe zasięgi. Jednak nie ja jedna mówię o rodzicielstwie bez kupczenia wizerunkiem dzieci. Takich kont jest dużo. To wymaga większej pracy i kreatywności, ale jak już się złapie ten bezpieczny tryb, jest po prostu łatwiej.
Tych, którzy publikują zdjęcia, ale nie mają w tym żadnej większej misji poza tą, że chcą się dzielić nimi w sieci, namawiam do tego, żeby założyli sobie grupę rodzinną na Whatsappie czy innym komunikatorze. Niech tam trafiają zdjęcia malucha, który ubrudził się pierogami z jagodami. Sprawdźcie, może to wam wystarczy. Ja to praktykuję.
Kilkanaście lat temu byłam osobą, która opublikowała zdjęcie bąbelka, podając godzinę i datę urodzenia, wagę oraz długość. Byłam też osobą, która dzieliła się zabawnymi historiami z życia rodzinnego. Opisywałam dialogi, które prowadziłam z dziećmi. Od lat już tego nie robię, ale to się nie stało od razu. Musiałam przejść pewien proces dojrzewania czegoś, co nazywam cyfrowym sumieniem – naszej indywidualnej wrażliwości na to, co robimy w internecie. Dlatego wierzę, że takie rozmowy jak ta, mają sens i musimy sobie szczerze gadać też sami ze sobą o swoich zwyczajach w sieci. Nigdy nie jest za późno, by je zmienić. A pomyślenie o dziecku jako o osobie, która nie jest naszą własnością, tylko jest pod naszą opieką, naprawdę pomaga.
Magdalena Bigaj – założycielka i prezeska Instytutu Cyfrowego Obywatelstwa, autorka książki “Wychowanie przy ekranie. Jak przygotować dziecko do życia w sieci?”. Pomysłodawczyni i współautorka pierwszego “Ogólnopolskiego badania higieny cyfrowej dorosłych”. Medioznawczyni, badaczka i działaczka społeczna. Mama dwóch synów i córki.
Zobacz także
„Przez pół roku płakałam w poduszkę – widziałam, że moje dziecko potrzebuje pomocy, ale nikt tego nie zauważa”. Była w „czarnej dziurze”, teraz wyciąga z niej rodziców dzieci z niepełnosprawnością
Piotr Jacoń: „Świat jest pełen tak zwanych wspaniałych rodziców tak zwanych nieudanych dzieci”
Monika Pyrek: „Dzieci nie mają szansy popełniać błędów, bo rodzice wyprzedzają je z pomocą. Sport może być lekarstwem”
Podoba Ci się ten artykuł?
Powiązane tematy:
Polecamy
Natalia Fedan: „Chwalone dzieci wcale nie mają lepiej. One niosą ciężki plecak z oczekiwaniami”
Dr Katarzyna Wasilewska: „Mogłybyśmy częściej odpuścić sobie ten wyścig o bycie najlepszą matką i dać więcej luzu sobie oraz swoim dzieciom”
Niezwykły poród w centrum Warszawy. Dziewczynka przyszła na świat w… taksówce!
Rekordowo wypaleni rodzice. W Polsce to ogromny problem
się ten artykuł?