Przejdź do treści

„We wnętrzach powinniśmy projektować nasze emocje”. Dlaczego przestrzeń jest ważna i jak odczłowiecza nas patodeweloperka, mówi Aleksandra Chuchro

Aleksandra Chuchro / fot. archiwum prywatne
Aleksandra Chuchro / fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?

Jest z nami każdego dnia, wpływa na nasz nastrój, czujemy się w niej bezpiecznie, ale bywa, że nas irytuje. Może być większa lub mniejsza. Przytulna, chłodna, wypełniona rzeczami lub niemal katalogowa. Przestrzeń, szczególnie ta domowa, w której spędzamy wolny czas, w której pracujemy lub do której o wyznaczonej porze wracamy, ma na nas większy wpływ, niż nam się wydaje. O to, dlaczego denerwuje nas kolor ścian, kiedy warto przestawić fotel i czy da się żyć w kilkumetrowym mieszkaniu, zapytałam architektkę i projektantkę Aleksandrę Chuchro.

 

Alicja Cembrowska: Od jakiegoś czasu coraz głośniej jest o mikrokawalerkach i patodeweloperce. Na rynku pojawiają się coraz to nowe oferty dotyczące malutkich metraży, a w mediach artykuły – ich bohaterowie opowiadają, że świetnie im się żyje na 10-15 m2. Faktycznie tyle wystarczy do życia?

Aleksandra Chuchro: Myślę, że wiele zależy od tego, na jakim etapie życia jesteśmy. Na takim metrażu można żyć szybko, aktywnie i intensywnie, gdy wciąż jesteśmy w pracy, na spotkaniach, imprezach, a w domu właściwie tylko śpimy. Wtedy pewnie z większą łatwością i trochę dłużej wytrzymamy w tak niewielkim mieszkaniu. Jest to jakaś opcja dla osób młodych, singli, studentów, ale raczej nikt nie wyobraża sobie, by para z dziećmi miała zamieszkać na kilku metrach kwadratowych.

Niemal 10 lat spędziłam w 23-metrowej kawalerce. Czułam, że jest mi tam dobrze, jednak gdy się wyprowadziłam, zrozumiałam, jak mylne było to wrażenie. Większe mieszkanie i co najważniejsze – osobna sypialnia, miejsce, w którym tylko śpię i odpoczywam, bardzo otworzyło mi umysł. Jak przestrzeń fizyczna wpływa na tę mniej uchwytną sferę – wewnętrzną?

Psychologia architektury, którą się zajmuję, dotyczy właśnie przede wszystkim emocjonalności i tego, jak naszymi zmysłami odbieramy i przetwarzamy świat zewnętrzny. Faktycznie, dla wielu z nas jest to coś nieuchwytnego, ale uruchamia się u każdego – w procesach, jakie w nas zachodzą, gdy dłużej przebywamy w danym miejscu. Nie dla wszystkich jest jeszcze oczywiste, że zdrowie fizyczne jest ściśle związane ze zdrowiem psychicznym.

Jak objawia się to w kontekście przestrzennym?

Na przykład tak, że wydaje nam się, że świetnie zorganizowaliśmy sobie przestrzeń do życia, dobraliśmy nowe elementy do mieszkania, przesunęliśmy szafkę, a nadal coś nas uwiera, bo kolor ścian przenosi nas w jakąś traumatyczną historię z przeszłości, nasuwa przykre wspomnienia. Często z początku nawet nie zwracamy na to uwagi, nie uważamy, że to właśnie tak pozornie błaha sprawa, jak kolor ścian, może zadziałać w ten sposób.

Możemy mieć najpiękniejsze mieszkanie, ale jeżeli znajdzie się w nim element, który drażni naszą psychikę, niestety będziemy to odczuwać. Bywa, że przebywanie w takiej przestrzeni ma związek z rozwinięciem się depresji i innych chorób psychicznych. Dlatego pomieszczenia i ich funkcje są tak ważne.

Sama pani zauważyła różnicę, gdy w pani życiu pojawiła się przestrzeń dedykowana tylko do spania i odpoczywania. Od razu zaczęła pani inaczej funkcjonować. Sprecyzowanie i określenie, po co jest nam konkretna przestrzeń, pozwala łatwiej „przełączać się” na różne tryby – pracy, relaksu, spożywania posiłku, spania. Istotne jest to również w kontekście tego, jak lubimy spędzać wolny czas. Jeżeli prowadzimy bogate życie towarzyskie, to na pewno przyda nam się miejsce do pielęgnowania relacji i przyjmowania gości, dlatego szukamy dużego stołu, wygodnej kanapy. To wydaje się błahe, ale brak takiej przestrzeni może stopniowo negatywnie wpływać na komfort i zdrowie psychiczne, bo za brakiem przestrzeni idzie ograniczenie istotnej potrzeby, brak możliwości dbania o ważną dla nas część. Bardzo istotne jest zatem zdiagnozowanie samego siebie, żeby odkryć, co jest nam potrzebne, co lubimy, jaki jest nasz temperament.

Karolina Zawadka / fot. archiwum prywatne

Czy to jest tak, że ta przestrzeń nas poniekąd kształtuje?

Oczywiście! Jestem architektką i w pewnym momencie zrozumiałam, że ja tak naprawdę projektuję emocje. Muszę poznać osobę, dla której planuję wnętrze, i tak zaaranżować przestrzeń, żeby była ona zgodna z oczekiwaniami klienta, a te oczekiwania bywają mocno poukrywane. Poza tym, w danej przestrzeni każdy będzie czuł się inaczej, dlatego tak często mówi się o „swojej przestrzeni”, o tym, że każdy z nas potrzebuje „swojego kącika”.

Jeżeli wybudujemy mikroapartamenty, to na pewno znajdzie się jakaś grupa, która poczuje się w nich dobrze, ale większość raczej szybko poczuje, że „się dusi”. My biologicznie musimy mieć przestrzeń na przeżywanie życia i swoich stanów. Bywa, że codziennie wracamy do domu smutni i od razu zaczynamy szukać powodu w sobie, że to my jesteśmy beznadziejni, znowu coś nam nie wyszło, a być może to właśnie przestrzeń, w której się zamykamy, ogranicza nas i przytłacza.

Mam wrażenie, że brakuje nam w tej kwestii edukacji. Dyskusje o klitkach i upychaniu kolejnych bloków na małych przestrzeniach trwają już dosyć długo i nie dostrzegłam w nich wielu argumentów, o których pani mówi. Raczej jest to ucinane hasłem, że „jak się nie podoba, to tu nie mieszkaj”, ale zastanawiam się, czy ukrywanie tego pod płaszczem minimalizmu i wolnego rynku nie jest bardziej próbą kształtowania nowego, innego człowieka – człowieka, który zaczyna iść pod prąd swoich potrzeb biologicznych.

Obawiam się, że współcześnie człowiek i jego człowieczeństwo przestają być ważne. Zmieniamy się w roboty, którym wystarczy dać nowy chip i trochę udoskonalić, żeby na jakiś czas znowu wszystko działało. Zapominamy, że jesteśmy zwierzętami, odczłowieczamy się, reakcje biologiczne i instynktowne traktujemy jako coś złego. A nie jesteśmy w stanie przeskoczyć tego, że im lepiej mamy zaopiekowane swoje wnętrze, tym jesteśmy zdrowsi i szczęśliwsi.

Na tę opiekę natomiast składa się wiele elementów, na przykład budowanie relacji i tworzenie więzi. Kiedyś mieszkało się w wielopokoleniowych domach, młodsi uczyli się od starszych, opiekowaliśmy się rodzeństwem, małe wnuki przebywały w towarzystwie babć i dziadków. Na tym fundamencie budowały się zdrowe relacje, każdy z tego czerpał. Nie jesteśmy w stanie osiągnąć tego pozamykani w mieszkaniach, które przypominają małe pudełka. Dlatego coraz więcej słyszymy o samotności, o ludziach, którzy nie mogą odnaleźć się w świecie, chorują. My po prostu nie jesteśmy przeznaczeni do tego, żeby żyć w oddzielnych boksach.

Dysponujemy już prognozami na ten temat. Eksperci od zdrowia psychicznego przewidują, że wskaźniki chorób i zaburzeń psychicznych w miastach będą tylko rosły. Jednym z powodów jest to, że miasta odcinają nas od zieleni i natury.

Niestety wielokrotnie spotkałam się z tym, że zaczynamy budować nie w zgodzie z naturą człowieka. Teoretycznie powstają domy i mieszkania dla ludzi, ale jeżeli patrzymy na to jedynie w kontekście fizycznym, żeby pomieścić rzeczy w przestrzeni, a pomijamy kwestie emocjonalne, doprowadzamy do powstawania betonowych dżungli, w których czujemy się źle. Dlatego ja w mojej pracy nie skupiam się na tym, żeby budować więcej, a staram się wykorzystać to, co już mamy. W tkance miast zaczyna brakować zieleni, kładziemy nowe chodniki i kostki, nie zostawiamy nawet kawałka trawnika czy dzikiej łąki. W takim otoczeniu człowiek obumiera.

Wspomniana kwestia relacji jest tutaj dosyć paradoksalna. Z jednej strony problemem jest samotność i zrywanie więzi, a z drugiej – nieustannie jesteśmy z innymi. W komunikacji miejskiej, na open space’ach, na chodniku.

Siedzę w tej chwili w hotelowym patio, gdzie jest bardzo dużo ludzi, jednak każdy siedzi sam. Widzimy się, ale nie wchodzimy w interakcje. Większość zamknięta jest w smartfonowym wirtualnym świecie. Kiedyś nie mieliśmy w dłoni telefonów, więc całkiem naturalnie nawiązywaliśmy bezpośrednie relacje. Nawet takie na chwilę, tu i teraz. Obecnie ludzie mają blokadę. Niemal wszystko można załatwić zdalnie, świat jest pozamykany i poukładany, chociaż często wydaje nam się, że jest odwrotnie. Myślę, że pora zrobić krok do tyłu, bo zaraz doprowadzimy do sytuacji, że drugi człowiek nie będzie nam do niczego potrzebny. A wydaje mi się, że wiele współczesnych problemów cywilizacyjnych jest mniej lub bardziej związanych z tym oderwaniem od człowieczeństwa.

Zaczynamy budować nie w zgodzie z naturą człowieka. Teoretycznie powstają domy i mieszkania dla ludzi, ale jeżeli patrzymy na to jedynie w kontekście fizycznym, żeby pomieścić rzeczy w przestrzeni, a pomijamy kwestie emocjonalne, doprowadzamy do powstawania betonowych dżungli, w których czujemy się źle

Jest w tym wszystkim mocna sprzeczność, bo jesteśmy bliżej, ściśnięci na mniejszych powierzchniach, na osiedlach, na których balkony się niemal stykają i możemy przez okno oglądać serial z sąsiadem, a jednak się od siebie oddalamy. Jak ten miejski ścisk wpływa na relacje społeczne?

Na pewno wywołuje to więcej konfliktów. To nie jest tak, że trzeba kilkunastu ludzi zamknąć w malutkim pokoiku, żeby doszło do zgrzytów. My na co dzień potrzebujemy relacji nieuwikłanych. Mam na myśli, że większa przestrzeń pozwala nam zachowywać granice i decydować, do kogo i kiedy chcemy się zbliżyć, a także kto może zbliżyć się do nas. Ograniczanie ludzi do określonych metraży sprawia, że każdy chce coś wyszarpać dla siebie, a nie wchodzić w relacje.

Na nowo budowanych osiedlach wyraźnie widać te konflikty, bo na niewielkiej powierzchni ścierają się indywidualne różnice i potrzeby. Ktoś lubi głośną muzykę, gdy inny chce medytować w ciszy. Jednemu przeszkadza pies, innemu wózek zostawiony na korytarzu. A kompromisy są trudne, tym bardziej w grupie obcych ludzi, z którymi wymieniamy jedynie „dzień dobry”.

I wtedy pojawiają się pomysły, żeby robić osiedla zamknięte, bez zwierząt, bez dzieci, bez obcych z zewnątrz…

I tak zaczynamy proces selekcjonowania, zapominając, że tak jak Wielka Rafa Koralowa czy Puszcza Amazońska, jesteśmy jednym wielkim ekosystemem. To jest to samo, jakbyśmy wpadli na pomysł usunięcia jakichś gatunków roślin czy zwierząt – ba, my nawet wiemy, jak to się kończy, bo wiele naruszonych ekosystemów traci równowagę i zaczyna stopniowo zanikać. Naszym priorytetem powinny być równowaga i umiar.

Wielu moich klientów reaguje zaskoczeniem, gdy pytam o ich potrzeby, o to, co lubią. Nie zapominajmy w tym wszystkim, że jesteśmy bardzo różni. Jednej osobie może pasować mieszkanie na ciasnym osiedlu, druga już po kilku dniach zacznie być nieszczęśliwa, a z tego zaburzonego komfortu jest bardzo krótka droga do większych problemów zdrowotnych. W kreowaniu swojego otoczenia weźmy pod uwagę, że każdy z nas ma inny kod sensoryczny, inną pamięć komórkową, inne predyspozycje.

Powiedziała pani o kodzie sensorycznym. Chodzi o to, jak odbieramy bodźce?

Tak, kod sensoryczny jest mocno związany z tym, co dostaliśmy w spadku po przodkach, ale też ze środowiskiem, w jakim wzrastaliśmy. Jeżeli ktoś wychował się na warszawskim blokowisku, to miasto najpewniej będzie dla niego mniej męczące. Osoba, która w dorosłym życiu przenosi się ze wsi, z mniejszego miasteczka, z dużego domu na otwartej przestrzeni i decyduje się na życie w mieście, może mieć problem z adaptacją, możliwe, że nigdy nie będzie w stanie pewnych rzeczy zaakceptować, mimo że pozornie wszystko będzie w porządku.

W socjologii dosyć konkretnie określone są dystanse, jakich potrzebujemy, by czuć się komfortowo. Społecznie raczej niedopuszczalne jest dotykanie obcej osoby. Dlaczego to ciągłe zaburzanie naszej przestrzeni osobistej jest mało korzystne?

Każdy człowiek jest baterią z energią, mamy swoje pole magnetyczne, które oddziałuje na otoczenie. Jeżeli na małym metrażu znajduje się dużo ludzi, to nasze energie będą się przenikać. To czysta nauka, nic abstrakcyjnego. Problemem jest to, że w budownictwie się o tym zapomina. W stawianiu kolejnych osiedli chodzi o pieniądze. Nie bierze się pod uwagę emocji czy komfortu. Tu liczy się kwestia zarobku, a nie dobro przyszłych użytkowników tych przestrzeni.

Ale pani bierze pod uwagę ten aspekt psychologiczny. Na czym polega praca z klientem? Skupiacie się na dodatkach, kolorach ścian czy może szerzej – na układzie mieszkania i jego lokalizacji?

Wszystko ma tutaj znaczenie. Psychologia architektury zajmuje się relacją między człowiekiem a przestrzenią. Architektów mało się uczy tej miękkiej strony zawodu. Nie uświadamia nam się, że projektujemy tak naprawdę emocje ludzi. Psychologii na studiach mamy bardzo mało, a potem konfrontujemy się z praktyką i okazuje się, że czegoś nam brakuje. To trochę tak, jak byśmy poszli do krawca, który wziąłby się za szycie ubrania bez zebrania naszych wymiarów. Tutaj jest tak samo. Przychodzi klient i mówi, że chce dom z jego marzeń. Żeby dowiedzieć się, co się składa na to marzenie, muszę dokładnie to zdiagnozować.

Nie jest trochę tak, że te marzenia często są zlepkiem obrazków z magazynów i Instagrama?

Bardzo często. Klienci ulegają trendom i podążają za konsumpcjonizmem. Architekci też ulegają wpływom, też wkręcają się w ten mechanizm. Dlatego tak ważne jest, żebyśmy potrafili to zdiagnozować i w porę zareagować. W czasie tego diagnozowania często okazuje się, że klient tak naprawdę nie wie, czego chce i co lubi. To nasza praca, żeby pomóc mu to określić. Aspekt psychologiczny ma tutaj niebagatelne znaczenie.

Wszystkie rzeczy, które wpływają na to, jak jesteśmy ukształtowani, determinują nasze wybory. Ułatwieniem jest zatem zrobienie sobie „mapy” naszego odbioru przestrzeni – staje się ona bazą do stworzenia jak najlepszego projektu dla klienta.

Psychologia architektury, którą się zajmuję, dotyczy przede wszystkim emocjonalności i tego, jak naszymi zmysłami odbieramy i przetwarzamy świat zewnętrzny. Dla wielu z nas jest to coś nieuchwytnego, ale uruchamia się u każdego – w procesach, jakie w nas zachodzą, gdy dłużej przebywamy w danym miejscu

Jakie są pierwsze sygnały, że przestrzeń nam nie służy? Powiedziałyśmy sobie o skrajnym przypadku rozwinięcia się choroby psychicznej, ale podejrzewam, że jednak wcześniej coś się dzieje.

Na ogół są to stany, które mamy w zwyczaju bagatelizować, czyli zmęczenie, niepokój, spadek nastroju, zdenerwowanie. Podejrzewam, że powodów złego samopoczucia zaczynamy wtedy szukać w różnych źródłach, ale raczej nie jesteśmy w stanie zdiagnozować, że może chodzić o źle ustawiony fotel. A on stoi w takim miejscu, że się o niego potykamy, musimy go omijać, zwyczajnie nas denerwuje, zasłania nam regał, z którego bierzemy książkę. Nie przyjdzie nam do głowy, żeby go przesunąć. Wiem, są to bardzo drobne rzeczy. Z moimi klientami robię takie ćwiczenie, że proszę o zapisanie trzech rzeczy, które lubią w mieszkaniu, i trzech, które ich irytują i drażnią.

I to działa?

Jeżeli mamy szukać powodu regularnie złego nastroju na długiej liście możliwości – od pracy przez relacje osobiste po drobne zdarzenie w sklepie – to jest nikłe prawdopodobieństwo, że do niego dotrzemy. Dlatego warto zawęzić pole poszukiwań. Ćwiczenie, które proponuję, często ma bardzo nieoczywiste i ciekawe rezultaty. Na przykład okazuje się, że płytka w łazience przypomina komuś piasek na plaży i przenosi go w minutę do przyjemnych wspomnień z wakacji czy z dzieciństwa.

Idąc kodem sensorycznym naszych upodobań i pozytywnych emocji, powinniśmy projektować je w naszych wnętrzach. To jest do zrobienia i jest to bardzo proste. Dla mnie jest to zadziwiające, jak często małą zmianą jesteśmy w stanie poprawić swój komfort życia.

Nie byłabym taka pewna, że jest to bardzo proste. Jednak przy takim ćwiczeniu konfrontujemy się nie tylko z miłym wspomnieniem z wakacji, ale też trudnymi doświadczeniami. Przyzwyczailiśmy się, że przestrzeń po prostu jest, edukacja na ten temat nie jest powszechna. A jednak to, o czym pani wspomniała, wymaga wgłębienia się w siebie. Dla wielu osób określenie, co lubią, a czego nie, jest bardzo trudne.

Myślę, że z jednej strony wydaje się to trudne, ale z drugiej widać, że ludzie zaczynają szukać nowych sposobów na poprawę swojej kondycji psychicznej. Chyba zmęczyły nas już stare schematy. Pandemia, izolacja, zamknięcie w domach sprawiły, że dostrzegliśmy coś więcej, bardziej przyjrzeliśmy się temu, co nas otacza – przecież nagle mieszkania zamieniły się w biura, przedszkola, szkoły. Ludzie przestawiali biurka, kupowali dodatki, jakoś zmieniali tę przestrzeń, by nie tylko w niej przetrwać, ale też poczuć się lepiej, spokojniej. Podejrzewam, że wtedy też dotarło do wielu, co ich uwiera i co im przeszkadza w pomieszczeniach, w których spędzają czas. Dodatkowo coraz bardziej otwieramy się na tematy związane z psychologią i swoim wnętrzem. Myślę, że każdy z nas gdzieś tam w głębi chciałby poznać siebie.

Trudność polega na tempie życia i spychaniu emocji na dalszy plan. Wielu osobom rozmowa z psychologiem nadal kojarzy się negatywnie. Brakuje tej edukacji w przedszkolach i szkołach. A do specjalistów trafiają nie tylko osoby z chorobami i zaburzeniami. Psychologia dotyczy każdego aspektu życia.

Dlatego psychologia architektury dotyczy też przestrzeni publicznych.

Oczywiście. Badania potwierdzają, że gdy mamy dobrze zorganizowaną przestrzeń w pracy, gdy mamy ją choć trochę spersonalizowaną, chociażby tylko w obrębie własnego biurka, to jesteśmy lepiej nastawieni do obowiązków, mamy otwarty umysł i czujemy się bezpieczniej. Na poczucie naszego komfortu wpływ ma nawet odległość krzesełek ustawionych w poczekalni. Trudno poczuć się dobrze, gdy wciąż ocierają się o nas obcy ludzie, jesteśmy szturchani czy popychani. Jest bardzo dużo wytycznych dotyczących organizowania przestrzeni ogólnodostępnych, które powinny być spełniane, ale te normy się coraz bardziej zawężają. Tutaj niestety również coraz częściej pojawiają się przykłady tego, co nazywamy „patodeweloperką”.

Na przestrzenie publiczne nie mamy większego wpływu, ale na swoją własną – owszem. Od czego zacząć zmianę w swoim domu, gdy czujemy, że coś nam nie pasuje, a nie po drodze nam z wielkim remontem?

W pierwszej kolejności warto pomyśleć, gdzie i dlaczego w swoim życiu czułam lub czuję się dobrze, co było w tej przestrzeni i co ewentualnie mogłabym z tych miejsc przenieść do swojego aktualnego otoczenia, jak nawiązać do tamtych emocji, które nastroiły mnie pozytywnie. To duża praca nad sobą, bo powinniśmy przypomnieć sobie to, co kojarzy się dobrze, ale też to, co było negatywne. Być może kolor czerwony kojarzy nam się z traumą z dzieciństwa lub przypomina osobę, która nas skrzywdziła. Każdy z nas ma swoją drogę i doświadczenia, nikt w ciemno nie zaprojektuje za nas przestrzeni, w której będzie nam dobrze. Nie ma na to uniwersalnych przepisów. Możemy odkryć, że problemem są detale i wystarczy przemalować ściany czy przestawić łóżko, ale być może konieczna będzie zmiana miejsca zamieszkania. Radykalne zmiany czasami są potrzebne.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?