„Wielką radość sprawia mi obserwowanie, jak kobiety po leczeniu świetnie się realizują, zmieniają podejście do życia, nabierają sił i energii do działania” – mówi dr Katarzyna Pogoda, onkolog kliniczny
– Leczenie młodych kobiet pozostawia ciężar. To jest choroba nowotworowa a nie leczenie kataru. Staram się być wsparciem, raczej nie pozwalam sobie na chwile słabości przy pacjentkach. One oczekują ode mnie profesjonalizmu. Przy tym wszystkim trzeba jednak pozostać człowiekiem z empatią – mówi dr Katarzyna Pogoda, onkolog kliniczny z Kliniki Nowotworów Piersi i Chirurgii Rekonstrukcyjnej warszawskiego Centrum Onkologii – Instytutu im. Marii Skłodowskiej-Curie.
Marta Dragan: Dlaczego została pani onkologiem?
Dr Katarzyna Pogoda: Zawód lekarza od zawsze był w kręgu moich zainteresowań, ale do specjalizacji musiałam dojrzeć. Onkologia jest dużym wyzwaniem, każdy kto ją rozważa, zadaje sobie pytanie czy podoła. Postanowiłam dać sobie szansę. Miałam to szczęście, że na samym początku zawodowej drogi trafiłam na bardzo dobry zespół lekarski w klinice, w której teraz pracuję. Czułam, że robią dużo dobrego dla chorych i bardzo chciałam tam pracować. Myślę, że to był czynnik, który pomógł mi w podjęciu decyzji.
Jestem ciekawa, jak na tę decyzję zareagowali pani bliscy. Pojawiły się opinie, że to obciążająca specjalizacja, że nie da sobie pani rady i powinna wybrać coś innego?
Moja rodzina wspierała mnie w moich planach, decyzję podejmowałam jako dorosła osoba, wiedząc na co się porywam. Rak piersi to był mój świadomy wybór. Jest to nowotwór, którego najczęściej rozpoznaje się u kobiet, ma dobre rokowania, efekty leczenia są stosunkowo dobre i jest dużo możliwości terapeutycznych. Dziś cieszę się z tego, co robię, mam nadzieję, że mogę komuś pomóc, uratować lub przedłużyć życie. Cieszę się, że moja praca przekłada się na coś ważnego, może mieć wymierny efekt.
”Kiedy ktoś słyszy, że jestem onkologiem, głośno wzdycha i pyta, jak bardzo jest trudno. Niewątpliwie trzeba się w tym odnaleźć”
Czego najbardziej się pani obawiała?
Jak każdy bałam się niepowodzeń, bo w życiu chcemy robić coś, co się udaje. Na onkologię nie ma zbyt dużo chętnych, bo wiele osób boi się obciążenia psychicznego, jakie niesie ze sobą ta specjalizacja. Też się tego obawiałam. Wydaje mi się, że wśród onkologów więcej jest pań, niż panów.
Jakimi stereotypami obarczony jest zawód onkologa?
Najpowszechniejszych stereotypem jest, że rak to choroba nieuleczalna. Nie można się z tym zgodzić. Rak piersi jest chorobą przewlekłą, ale nie nieuleczalną. Kiedy ktoś słyszy, że jestem onkologiem, głośno wzdycha i pyta, jak bardzo jest trudno. Niewątpliwie trzeba się w tym odnaleźć. Bardzo ważną rolę – o czym wspomniałam już wcześniej – odgrywają ludzie, których się spotyka na początku, z którymi się pracuje. Nasz zespół kliniczny ma charakter wielodyscyplinarny. W jednej klinice spotykają się chirurdzy, onkolodzy, radioterapeuci i wspólnie podejmujemy decyzje w sprawie pacjentek. Na samym starcie trzeba mieć mentorów, dobrych nauczycieli. I ja takich na szczęście cały czas mam.
W zawodzie onkologa ważne jest, aby ciągle się rozwijać. Już dwa lata robią dużą różnicę, trzeba być cały czas na bieżąco z nowinkami medycznymi, śledzić wyniki badań klinicznych z użyciem nowych leków. Praca w Instytucie daje mi dostęp do tych źródeł, dzięki temu nie stoję w miejscu, tylko widzę dokąd zmierza onkologia.
Jak wygląda pani tydzień pracy w Centrum Onkologii?
Dwa dni w tygodniu spędzam w przychodni, do tego mam dyżur popołudniowy w ramach wizyt kontrolnych, a reszta to praca na oddziale i prowadzenie chorych. Dwa razy w tygodniu mamy wspólne obchody z Kierownikiem Kliniki i Panią Ordynator. Biorą w nich udział wszyscy lekarze i pielęgniarki. Wcześniej rozmawiamy o pacjentach, ich stanie, ustalamy, co trzeba zmienić w leczeniu, jakie leki zastosować. To są ważne elementy naszej pracy, „burza mózgów” daje czasami zaskakujący efekt z korzyścią dla chorych.
Do tego codziennie przyjęcia, wypisy, pomoc w przypadkach wymagających szybkich działań i powikłaniach. W dni, kiedy mam poradnię, przyjmuję ok. 30 – 40 pacjentów. Niestety nie mogę planować wizyt na określone godziny, bo wyniki badań krwi, które trzeba sprawdzić przed rozpisaniem kolejnej chemioterapii, spływają w różnym czasie. Pacjenci chcieliby być przyjęci zaraz, natychmiast, bez czekania. Nie zawsze jest to możliwe. By zapewnić osobom zapisanym na wizytę minimum komfortu, staram się nie przyjmować osób, które przychodzą bez rejestracji, a czasem nawet z błahego powodu. Ostatnio obserwuję takie zjawisko, że przyjeżdżają do nas pacjentki, bo np. nie chciały pójść do lekarza rodzinnego, który mógłby spokojnie przedłużyć im hormonoterapię. Nie czuję się z tym komfortowo, bo takie niezaplanowane wizyty zabierają czas, który chciałabym poświęcić zarejestrowanym wcześniej pacjentkom. Oczywiście chore wymagające pilnej wizyty są przyjmowane dodatkowo.
Pracy i obowiązków jest dużo. Brakuje mi czasami jednego dnia w tygodniu, albo choćby pół dnia na to, bym mogła zająć się więcej pracą naukową. Prowadzę współpracę naukową, która jest dla mnie źródłem dodatkowej siły i satysfakcji zawodowej. Daje mi też pewien balans, bo oprócz pracy z pacjentkami mam inne zajęcie.
Pamięta pani swoją pierwszą pacjentkę?
Pierwszej chorej nie pamiętam, ale każdy z nas onkologów ma w pamięci niektóre chore, leczone nawet wiele lat temu. Czasami przebieg leczenia był u nich nieco nietypowy, czasami to chore w jakiś specjalny sposób wyróżniały się. Przychodzą do mnie na wizyty kontrolne młode panie z dziećmi, które leczyłam jak zachorowały, gdy były w ciąży. Jest też grupa pań, które chwalą się nowymi wnukami. Czasami słyszę jednak mniej pozytywne historie. Tak naprawdę spotykamy w swojej pracy wiele kobiet, często poznajemy ich życie.
”Obserwowanie trudu chorych kobiet sprawia, że swoje własne problemy postrzegam jako błahe”
Jakie zachowania pacjentek bywają dla pani kłopotliwe albo denerwujące?
Pacjent, który dowiaduje się o nowotworze, chciałby być leczony już, teraz, jutro. Tak się jednak nie da. Czasami jest tak, że czekamy na wyniki dodatkowych oznaczeń w badaniu z biopsji z raka piersi, na pewne receptory. Może to trwać ok. dwóch tygodni a pacjentkom trudno jest zrozumieć, że potrzebujemy tego czasu przed podjęciem decyzji o optymalnym leczeniu. Czasami pacjenci chcieliby być leczeni jak za granicą, a tymczasem w naszym kraju niektóre leki nie są refundowane.
Ciężar tej rozmowy spada na panią. Jak ona dokładnie przebiega i co jest w niej najtrudniejsze?
Po pierwsze, muszę poinformować o tym, że jest nowotwór, po drugie, jakie są możliwości leczenia. W takiej sytuacji czasami nie mamy refundacji leków zgodnych z międzynarodowym standardem leczenia. To są trudne rozmowy. W codziennej pracy borykam się również z coraz bardziej rozbudowaną pracą papierkową, administracyjną. Wtedy czuję, że nie do końca to powinien robić lekarz. Ten czas wolałabym spędzić na pracy z chorymi. Nieoceniona jest pomoc sekretarek medycznych, ale czasami i tak za dużo jest papierologii.
Przebieg rozmowy z chorą bardzo zależy od jej nastawienia do procesu leczenia. Pacjentka powinna wiedzieć, co robimy, jaki jest dalszy plan leczenia, w którym miejscu jesteśmy, co będzie działo się dalej. Jeżeli przychodzi osoba zdeterminowana i planowo podchodząca do działania, to zwykle idzie całkiem sprawnie. Najtrudniej jest, kiedy coś nie idzie zgodnie z planem. W przypadku raka piersi zdecydowaną większość pań, nawet ponad 90 proc., traktujemy jako te, które potencjalnie jesteśmy w stanie wyleczyć i próbujemy to robić. Ale nie zawsze leczenie przebiega tak, jak byśmy chcieli. U części pacjentek pojawiają się nawroty. Jeżeli zgłasza się kobieta z przerzutami odległymi, może pojawić się wątpliwość, po co ją wcześniej leczono, skoro jest nawrót. Padają pytania o sens dotychczasowego leczenia. Oczywiście był sens, bo od rozpoznania choroby do jej nawrotu pacjentka miała czasem nawet kilka lat na normalne życie.
W relacji z pacjentką trzeba zbudować zaufanie, żeby chciała znowu podjąć trud leczenia. Leczenie paliatywne jest skuteczne na pewien czas, ale później dochodzi do progresji choroby, komórki nowotworowe mutują się i konieczna jest zmiana leczenia. W opiece paliatywnej chodzi o to, by pacjentka, której nie wyleczymy, mogła jak najdłużej być w dobrym stanie. Kiedy jednak kolejne linie leczenia nie przynoszą efektu, dochodzi do sytuacji, że już nie pomagamy, nie działamy przeciwnowotworowo. Najtrudniej jest wtedy powiedzieć, że kończymy leczenie i kierujemy pacjentkę do lekarza rodzinnego, do hospicjum. To są trudne sytuacje, bo często leczenie trwało kilka lat, zdążyłyśmy się dobrze poznać. Takie pacjentki gdzieś tam w głowie zostają.
To oznacza, że nie jest pani w stanie zostawić pracy za drzwiami szpitala?
Zdecydowanie nie. Głowa cały czas pracuje. Są sytuacje, kiedy nie do końca jestem pewna, jaką ścieżkę terapeutyczną czy diagnostyczną powinnam podjąć. Chodzi mi o przypadki wymagające głębszego przemyślenia. Wtedy bywa, że gdzieś między zajęciami domowymi, pojawia się w głowie myśl o tym wyborze. Praca onkologa to nie jest praca od 8.00 do 15.30.
Lecząc chorych siłą rzeczy zdobywam niesamowitą wiedzę o ludziach. Poznaję cały przekrój społeczeństwa. Chorują osoby o różnym statusie. Spotykam się z ludźmi z nizin społecznych, których życie jest bardzo trudne, ale też z wybitnymi jednostkami, zajmującymi eksponowane, wysokie stanowiska zawodowe i pełniącymi funkcje społeczne. To jest ciekawa praca także pod tym względem, choć czasami powoduje, że wiem dużo, może nawet za dużo. Myślę o młodych pacjentkach, które mówią mi, że mają dzieci, niejednokrotnie w wieku moich dzieci i podświadomie próbują wywierać na mnie małą presję, że muszę zrobić wszystko. Ja i tak zrobię wszystko, co powinnam, a jeśli jakieś leki nie są refundowane, poinformuję o tym.
Poza tym, nie oszukujmy się, lekarze, a już szczególnie onkolodzy, muszą nieustannie się dokształcać. Dużo czasu poświęcamy na szkolenia. To także śledzenie doniesień naukowych, piśmiennictwa, to wyjazdy szkoleniowe w weekendy. To wszystko trzeba pogodzić z życiem osobistym.
Każdy z nas potrzebuje równowagi między życiem prywatnym a zawodowym. Jak pani udaje się ją zachować?
Mając w planie długą pracę i wieloletnie potrzeby pacjentów, konieczny jest czas tylko dla siebie. Zrozumiałam, że muszę chronić się przed wypaleniem zawodowym. Po zdaniu egzaminu specjalizacyjnego podjęłam decyzję, by nie dyżurować, ponieważ mam dwójkę małych dzieci. Jeśli chodzi o szkolenia, zazwyczaj odbywają się wiosną i jesienią. Z terminami bywa różnie.
Czasami zasypiam z gonitwą myśli o tym, co mam zrobić następnego dnia. Przeważnie tych spraw jest bardzo dużo. W weekendy, już w niedzielę w południe bywa, że denerwuję się poniedziałkiem. Czasami mam wrażenie, że czas biegnie zbyt szybko. Jednak najlepszą terapią odstresowującą są dla mnie moje dzieci – synek ma 7, córka 9 lat. Życie rodzinne daje mi odskocznię. Ważna jest też aktywność fizyczna – w moim przypadku basen i tenis. Równowaga jest konieczna dla zdrowia psychicznego. Nie można tylko pracować.
”Mając w planie długą pracę i wieloletnie potrzeby pacjentów, konieczny jest czas tylko dla siebie. Zrozumiałam, że muszę chronić się przed wypaleniem zawodowym”
Czy zdarza się pani kontaktować z psychologiem?
Prywatnie byłam kilka razy. Na szczęście mam raczej pozytywne usposobienie, staram się nie dać gorszym nastrojom i uczuciu przeciążenia. Wydaje mi się, że w przypadku lekarzy bardzo ważna jest osobowość. Bycie pesymistą w zawodzie onkologa jest niewskazane, bo nie przekaże się siły pacjentom. Naszym zadaniem jest próbować dawać im nadzieję. Inwestuję swój czas także w szkolenia z komunikacji, by skutecznie przekazać wiedzę pacjentce i zmotywować ją do leczenia.
Zawodowo czasami rozmawiam z psychologiem o moich pacjentkach. W codziennej praktyce przeważnie wyczuwam ich emocje i kiedy widzę, że rozmowa z psychologiem może pomóc, wystawiam skierowanie. Część kobiet sama o to prosi. W leczeniu bardzo ważne jest nastawienie pacjentki. W ostatnim czasie dużo mówi się o terapii simontonowskiej dla pacjentów onkologicznych, która oparta jest na wzbudzaniu w sobie podatności na zdrowie i wzmacnianiu w ten sposób układu odpornościowego organizmu. Pozytywnie wpływa to terapię.
Zżywa się pani ze swoimi pacjentkami?
Czasami staram się sprowadzać rozmowę na mniej oficjalny tor, by przebiegała w luźniejszej atmosferze. To przełamuje bariery i ułatwia pacjentce zadawanie pytań, które są ważne, ale i wstydliwe. Zawsze jednak mam w głowie, żeby utrzymywać minimalny dystans. Pacjent oczekuje ode mnie profesjonalizmu, konkretnej decyzji, która jest zgodna ze standardem leczenia i ja jako lekarz, muszę ją podjąć, dać nadzieję i podnieść na duchu. Leczenie młodych kobiet, na które w domu czekają małe dzieci, które mają cały świat przed sobą, pozostawia ciężar. To jest choroba nowotworowa a nie leczenie kataru. Staram się być wsparciem, trzeba też pozostać w tym wszystkim człowiekiem.
Podaje pani pacjentkom swój numer telefonu?
Wydaje mi się, że trzeba pilnować, by była zachowana pewna bariera między pacjentem a lekarzem. Wiem, że są lekarze, którzy każdej pacjentce dają swój prywatny numer telefonu, służbowych telefonów komórkowych nie mamy. Z biegiem lat doszłam do wniosku, że tak się nie da, że muszę ograniczać tego typu sytuacje. Nie wynika to z niechęci do pacjentów czy próby stawiania muru, ale z tego, że ja też mam swoje życie prywatne i małe dzieci, które potrzebują mamy na co dzień. Jeśli pacjentkę coś niepokoi, może zadzwonić do Kliniki lub przyjść do instytutu. W późniejszych godzinach jest izba przyjęć, można też skonsultować się z lekarzem dyżurnym.
O co najczęściej proszą panią pacjentki? I które z tych próśb są dla pani trudne?
Te prośby nierzadko wynikają z ogromnego strachu i na początku bywają mało racjonalne. W dobie powszechności mediów społecznościowych informacje o chorobach i leczeniu roznoszą się bardzo szybko. Często przychodzą do mnie kobiety na badania kontrolne i jedna po drugiej zadają takie same pytania. To najprawdopodobniej efekt informacji z jakiegoś forum albo rozmów przed gabinetem. Mam tutaj na myśli informacje o badaniach przeprowadzanych w przypadku leczenia metodami niestandardowymi. Czasami dowiadują się o jakichś programach badawczych w innych ośrodkach i pytają czy też będą nimi objęte.
Pacjentkom trudno jest też zrozumieć, że kiedy kończymy leczenie, są traktowane jak osoby wyleczone i wykonują mammografię raz w roku, a nie robimy tomografii czy PET. Nie ma takich standardów, nie ma też takiej potrzeby. Robimy to tylko wtedy, kiedy pacjentka zgłasza się do nas z konkretnymi objawami. Wiem, że to jest bardzo trudne, ale kobiety muszą wrócić do normalnego życia, a nie żyć od badania do badania i ciągle myśleć o chorobie. Trzeba próbować o niej zapomnieć. Kiedy pacjentka przyjmie to do wiadomości, będzie jej dużo łatwiej. Wiele pań robi jednak różne badania we własnym zakresie, żeby się uspokoić.
Czego o sile kobiet nauczyła się pani w swojej pracy?
Kobieta, która dowiaduje się, że jest chora na nowotwór, musi całkowicie zmienić swoje życie i priorytety. Wielką radość sprawia mi obserwowanie tych samych kobiet już po leczeniu. Widzę jak świetnie realizują się, zmieniają podejście do życia, nabierają sił i energii do działania. Ostatnio gdzieś przeczytałam, że nie ma się jednego życia, życie ma się każdego dnia. To właśnie jest to, co widzę po moich pacjentkach. Oczywiście będą też kobiety, które potrzebują wsparcia psychologicznego, by przepracować traumę związaną z chorobą. Ale spotykam też sporo takich, które rosną w siłę, na wizyty kontrolne wracają piękne, zadbane, czerpią z życia dużo więcej, niż zanim zachorowały.
Jest grupa młodych pacjentek, które choroba zaskoczyła, zanim zrealizowały swoje marzenia o macierzyństwie. Dążę do tego, by miały szansę zajść w ciążę, wysyłam je do specjalisty zajmującego się płodnością. Część kobiet chciałoby zrealizować swoje marzenia o dalekich podróżach. Mam pacjentkę, żeglarkę, która na czas leczenia odłożyła wyprawę na Antarktydę, rok po wyleczeniu zrealizowała ten plan, pobiła rekord Guinessa. Takie historie dają siłę i mnie, i kolejnym pacjentkom. To nie jest tak, że choroba zabiera życie i zmusza do pozostania na kanapie. Trzeba mieć plany i realizować je. Uważam, że pomaga to w zdrowieniu.
Co daje pani samej towarzyszenie chorym kobietom w ich zmaganiach?
Obserwowanie trudu chorych kobiet sprawia, że swoje własne problemy postrzegam jako błahe. Cieszę się, że mogę wyjść z oddziału zdrowa, o własnych siłach. Tymczasem wiele osób musi tu zostać. Pozwala mi to zdystansować się do problemów dnia codziennego i cieszyć z małych rzeczy.
Wejdź na stronę Krótkiej Instrukcji Obsługi Raka Piersi
Dr Katarzyna Pogoda – onkolog kliniczny z warszawskiego Centrum Onkologii – Instytutu im. Marii Skłodowskiej-Curie.
Zobacz także
„Jeżeli pacjentka bardzo chce żyć, to i medycyna jest bezsilna” – krakowskie Amazonki dzielą się swoimi doświadczeniami z rakiem piersi
Krótka Instrukcja Obsługi Raka Piersi – za nami drugie spotkanie
„Obowiązkiem jest wziąć się w garść i zrobić porządek z tą chorobą”. Jak wspierać kobiety chore na raka piersi i jak samemu szukać pomocy? Rozmawiamy z Michałem Sadzewiczem
Podoba Ci się ten artykuł?
Powiązane tematy:
Polecamy
Olivia Munn pokazała blizny po mastektomii: „To dowód na to, jak ciężko walczyłam”
Polki nie chcą robić mammografii. Ale to nie ich wina. „To rozwiązanie zostało nam zabrane”
Myślała, że ból w plecach był spowodowany podnoszeniem dzieci. Diagnoza: rak piersi w czwartym stadium
Matka i córka poddały się profilaktycznej podwójnej mastektomii po tym, jak ich dziadek zmarł na raka piersi
się ten artykuł?