Przejdź do treści

Wiola Rębecka-Davie: Gwałt jest najtańszą bronią. Nie musisz kupować pistoletu, karabinu, maczety, używasz swojego ciała, żeby straumatyzować osobę od ciebie zależną

Wiola Rębecka-Davie
Wiola Rębecka-Davie / Archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?

Gdy zwierzam się psychoanalityczce Wioli Rębeckiej-Davie, że bardziej niż śmierci boję się gwałtu, przytakuje ze zrozumieniem. – Wiesz, że to samo mówią kobiety na całym świecie, pod każdą szerokością geograficzną? – odpowiada. Historia jej projektu „Rape – history of shame” (Gwałt – historia wstydu) zaczyna się przy szpitalnym łóżku jej babci, dalej biegnie m.in. przez Rwandę, Kongo, Bangladesz i Kosowo. Gdzie się skończy?

 

„Historie o fizycznych torturach, w tym trujących zastrzykach, którym poddawana była moja Babcia w czasie przetrzymywania w obozie koncentracyjnym, były dobrze znane w mojej rodzinie” – pisze w swojej książce „Rape: a History of Shame. Diaries of the Survivors”.

Dalej opowiada: „Pamiętam, jak siedziałam przy niej w szpitalu, trzymałam jej dłoń i słuchałam jej opowieści. Opowieści o rosyjskich żołnierzach, którzy przybyli, by wyzwolić obóz – i wykorzystali jej wątłą kondycję, by zgwałcić ją zbiorowo”.

I wreszcie: „Babcia była zrozpaczona, gdy odzyskała przytomność po udarze, zapytała mnie: czemu nie pozwoliłaś mi umrzeć? Chciała umrzeć. Próbowałam ją przekonać, że jest wiele powodów, by była wdzięczną za to, że wciąż żyje. Odpowiedziała: jestem już tak zmęczona życiem z tym sekretem. Później już nigdy nie rozmawiałyśmy o gwałcie”.

Zanim poznaję tę historię, opowiedzianą w książce „Rape: a History of Shame. Diaries of the Rape Survivors”, Wiola podsyła mi swój najnowszy artykuł o sytuacji kobiet w Afganistanie.

Przypomina w nim, że jeszcze w 2009 r. ówczesny prezydent Hamid Karzaj złożył swój podpis pod prawem, na mocy którego każda Afganka musiała bezwzględnie podporządkować się seksualnym potrzebom swojego męża (to znaczy, między innymi, zaspokajać go seksualnie co najmniej co cztery dni, chyba że zmogła ją choroba).

Że w 2012 r. w Afganistanie odnotowano oficjalnie 240 zabójstw honorowych i 160 gwałtów, ale to tylko wierzchołek góry lodowej, bo powszechna jest zmowa milczenia.

I że teraz, po ucieczce Amerykanów, jest jeszcze gorzej: „Dowódcy dżihadystów rozkazali imamom, by sporządzili listy niezamężnych kobiet w swojej okolicy w wieku od 12 do 45 lat, które mają poślubić ich żołnierzy jako qhanimat, czyli ich łupy wojenne, którymi mają podzielić się jako zwycięzcy”.

 

Aneta Wawrzyńczak: Prawie o wszystkim, o czym piszesz w swoim artykule o Afganistanie, wiedziałam już wcześniej. Ale o tych listach „łupów wojennych” słyszę pierwszy raz i… oddaję ci głos, bo mnie brakuje słów.

Wiola Rębecka-Davie: Mnie samej też trudno to komentować. Bo co mogę powiedzieć? To jest przerażająca konsekwencja patriarchatu, konstrukcji społecznej, w której żyjemy wszyscy. A w przypadku wyznających radykalny islam talibów, tak jak wszystkich monoteistycznych religii, ortodoksyjnego judaizmu czy katolicyzmu, widać wyraźnie, że przy ich dojściu do władzy sytuacja kobiet zmienia się radykalnie. To właśnie robią religijni oszołomi: z kulturowych, historycznych, religijnych powodów uzurpują sobie prawo do zarządzania ciałem kobiety.

Jakie jest powiązanie między religiami monoteistycznymi a uprzedmiotowieniem kobiet? Rozgryzłaś to?

To cały czas jest dla mnie zagadka, która mnie fascynuje i zajmuje, choć to nie jest główny obszar mojej działalności, bo jestem psychoanalityczką specjalizującą się w leczeniu traumy i syndromu ocalonych z gwałtu wojennego. Wiem natomiast, że nie mogę być skuteczną terapeutką, jeśli nie wezmę pod uwagę kontekstu kulturowego związanego ze środowiskiem, z którego dana ocalona się wywodzi. To właśnie ten kontekst kulturowy determinuje możliwość pomocy – albo ją ogranicza. A wiele z ocalonych pochodzi ze środowisk, w których role kobiet i mężczyzn są bardzo sztywno określone. Zwłaszcza kwestie podległości tych pierwszych woli tych drugich, którzy „wiedzą więcej” albo wręcz wszystko, albo mają władzę, żeby mówić im, co mają robić, a czego nie, co jest właściwe, a co nie jest. W ten sposób, myślę, m.in. z powodu lęku przed kobietami, próbuje się je kontrolować, oczekując od nich społecznej i kulturowej podległości, zabraniać swobodnej ekspresji i robienia tego, co by chciały i jak by chciały. To się właśnie dzieje w Afganistanie – i to mnie najbardziej przeraża, temu się przeciwstawiam i o tym głośno mówię: to roszczenie sobie prawa do dysponowania kobiecym ciałem przez jakiekolwiek grupy. Bo jeżeli ktoś uważa, że może dysponować moim ciałem, twoim ciałem czy ciałem jakiejkolwiek innej kobiety na świecie, to mamy do czynienia z zagrożeniem gwałtem. A każdy gwałt widzę od razu jako dramat paru pokoleń.

I dlatego twój artykuł kończysz tak: „Kobiety w Afganistanie straciły nie tylko prawo do edukacji i wolności słowa, tracą teraz podstawowe prawo do ich ciał”. To zdanie, jakkolwiek strasznie to brzmi, jest jednak „standardem”, gdy dochodzi do konfliktów. O tym zresztą jest między innymi twoja książka: że gwałt i wojna to „diabelskie bliźnięta syjamskie”. Dlaczego tak się dzieje?

Dr Mukwege, znany w Kongo ginekolog, który od ponad 30 lat działa również jako obrońca praw człowieka, powiedział mi kiedyś, że gwałt jest najtańszą bronią. I to jest prawda, bo nie musisz kupić pistoletu, karabinu, maczety, granatu, używasz po prostu swojego ciała, żeby zniewolić i straumatyzować osobę od ciebie zależną…

Ja rozumiem to też tak, że gwałt to nie jest zwykła broń, to broń masowego rażenia.

Mnie właśnie poraża siła gwałtu wojennego: z jednej strony ta jednostkowa siła, którą dobrze poznałam, pracując ze zgwałconymi osobami, a z drugiej – to, że gwałt ma wielowarstwowe konsekwencje, których nie da się łatwo wyleczyć. Bo, widzisz, generalnie mamy tendencję do upraszczania, chcemy wszystko wiedzieć od razu, wyjaśnić w jak najkrótszej i najprostszej formie. Co jest zrozumiałe, ale jak rozmawiamy o gwałcie, a szczególnie gwałcie wojennym, to tak się nie da. Nie da się go sprowadzić do stwierdzenia: to jest trauma. Bo oczywiście jest traumą, ale to tylko jeden malutki wycinek jego skomplikowanych konsekwencji.

To właśnie robią religijni oszołomi: z kulturowych, historycznych, religijnych powodów uzurpują sobie prawo do zarządzania ciałem kobiet. (...) Jeżeli ktoś uważa, że może dysponować moim ciałem, twoim ciałem czy ciałem jakiejkolwiek innej kobiety na świecie, to mamy do czynienia z zagrożeniem gwałtem. A każdy gwałt widzę od razu jako dramat paru pokoleń

Te konsekwencje dotykają nie tylko jednostki, ale jej rodziny, najbliższych, całej społeczności, grupy etnicznej czy religijnej, która pada ofiarą ataku, prześladowań, ludobójstwa.

Tak, gwałt wojenny paraliżuje nie tylko osobę zgwałconą, ale też jej rodzinę, grupę społeczną, miejsce, z którego pochodzi. Istnieje w nas ewolucyjnie zasadny lęk przed gwałtem.

To wyobraź sobie taką sytuację: parę lat temu byłam na wojskowym kursie dla kandydatów na korespondentów wojennych, siedzieliśmy w kilkanaście osób przy kolacji, rozmawiałam z gościem z MON i powiedziałam mu coś, o czym wcześniej nie myślałam, ale co uświadomiłam sobie w tamtym momencie – że bardziej boję się gwałtu niż śmierci. Trzech-czterech facetów, dziennikarzy, którzy to usłyszeli, popatrzyło na mnie jakbym była nienormalna.

Wiesz, że to, co powiedziałaś, mówią kobiety na całym świecie, pod każdą szerokością geograficzną? Każda z nas ma ten lęk w sobie, chcę to mocno podkreślić nie jako kobieta, ale jako klinicysta. Czasami zdajemy sobie z tego sprawę, czasami nie. A czasami to jest lęk związany z historią rodziny, grupy, z której pochodzimy, miejsca, w którym mieszkamy. W wielu miejscach istnieje świadomość, że to najprostszy sposób, żeby terroryzować grupy, które chce się podporządkować. I tworzyć totalitaryzmy, w których np. kobiety nie mogą mieć swojego zdania, swojego życia i prawa do swojego ciała.

Ale też w wielu miejscach jest to absolutne tabu.

Bo w wielu miejscach nie ma nawet języka, którym można by o tym opowiedzieć, nie istnieje słowo, które by dokładnie nazwało to doświadczenie. Po polsku mówisz „gwałt”, po angielsku „rape” i wiadomo, o co chodzi. Ale na przykład Consolee, jedna z bohaterek mojej książki, z którą przyjaźnię się do dziś, powiedziała mi, że w języku kinyarwanda jest słowo, które kulturowo i społecznie będzie zidentyfikowane jako gwałt, ale tak naprawdę, jakby je dosłownie przetłumaczyć, to znaczy „potrząsanie”. Co może być częścią tego doświadczenia, ale nie oddaje jego istoty. A – jak wiadomo z kulturowej, społecznej i psychologicznej perspektywy – jeżeli nie możemy operować słowem, nazwać konkretnie danego doświadczenia, to nie mamy możliwości, żeby je mentalnie opracować, jakoś przetrawić wewnętrznie.

Inna twoja bohaterka, Aarifa z Sudanu Południowego, mówi z kolei: „Wiem, że ludzie tacy jak ty próbują wysłuchać mnie i innych. Ale bardzo często nie rozumiecie, co mówimy”.

Na to też zwraca uwagę Consolee, która przeprowadziła się do Stanów, gdzie dostała bardzo dużo wsparcia, dzięki czemu mogła nabrać innej perspektywy. Ale i u siebie, w Rwandzie, dostała od swojej rodziny bardzo solidny fundament. To on pozwolił jej stać się pionierką mówienia o gwałcie w kulturze, która nie ma słów, by go opisać, i nie ma przyzwolenia, żeby o nim w ogóle opowiadać. Consolee złamała to tabu, nazywając rzeczy po imieniu, ale przyznaje, że jak zaczyna opowiadać o swoim doświadczeniu, to ludzie nie chcą jej słuchać. Oczywiście współczują jej, podziwiają, wspierają, zapraszają w różne miejsca, by opowiadała, ale jak przychodzi im skupić się na tym, przez co przeszła, to nikt nie chce mieć z tym kontaktu.

A jak to wygląda z twojej perspektywy? To nie jest twoje osobiste doświadczenie, ale napisałaś książkę, prowadzisz stronę na Facebooku „Rape – history of shame”, ciągle ten temat poruszasz.

Dla mnie, mówiąc dość patetycznym językiem, to z jednej strony jest błogosławieństwo, bo chodzi też o historię mojej rodziny. Mam więc większą niż inni możliwość obcowania wewnętrznie z tymi historiami. Ale jest to też przekleństwo, bo wiąże się z ciągłym obcowaniem z torturami i potwornym bólem. Nawet ze swojej perspektywy mogę potwierdzić to, o czym mówią Aarifa i Consolee: gdy opowiadam o gwałtach, widzę, że ludzie mają ogromny kłopot. Z jednej strony wciąż słyszę: „podziwiam cię, że to robisz”, „jak wspaniale, że napisałaś książkę, ważne, żeby o tym mówić”. Ale później niemal każdy dodaje: „tylko ja jej raczej nie przeczytam…”.

Bo to takie straszne? Chyba rozumiem, co masz na myśli. Jak pod koniec liceum i na początku studiów zaczęłam interesować się konfliktami zbrojnymi i prawami człowieka, nieraz opowiadałam o tym rodzicom, chciałam się z nimi podzielić tym, co przeżywam w związku z poznawaniem okrutnej strony świata. Z tatą nie było problemu, ale mama zawsze oponowała, mówiła: „nie chcę, nie mogę tego słuchać!”. Reagowała jak dziecko, które łudzi się, że jeśli zamknie oczy, czegoś nie zobaczy, to znaczy, że tego nie ma.

Moja mama robiła to samo, nigdy nie chciała rozmawiać o niczym, co było w jakiś sposób dla niej poruszające. Gdy babcia szła do szpitala w związku z konsekwencjami przeprowadzanych na niej eksperymentów, mama mdlała, nie była w stanie wytrzymać jakiegokolwiek przywoływania tego, co dotyczyło Holokaustu.

A to przecież nie było jej osobiste doświadczenie. Twoja babcia trafiła do Ravensbrück jako 17-latka, twoja mama urodziła się już po wojnie…

Tak, moja mama to drugie pokolenie ocalałych, ja jestem trzecim pokoleniem. I robię to, z czego moja babcia sama nie była w stanie skorzystać, ale co powtarzała mi natrętnie: „musisz zrozumieć”. No więc po prostu zajmuję się rozumieniem okrucieństwa. Co w mojej sytuacji, myślę, jest o tyle łatwiejsze, że nie przeżyłam wojny i nigdy nie byłam zgwałcona. Przecież moja babcia była poddawana straszliwym eksperymentom medycznym, była torturowana – i o tym się w naszej rodzinie rozmawiało, także o konsekwencjach tych doświadczeń. Oczywiście nie na co dzień, nie przy deserze, ale to nie było tabu.

Gwałt już nim był.

Bo, moim zdaniem jako klinicysty, nie ma nic gorszego. Gwałt ma zupełnie inny wymiar, ponieważ naszą tożsamość jako człowieka określa nie tylko nasza mentalność, ale też ciało. I każdy z nas ma w sobie takie codzienne poczucie bezpieczeństwa związanego z ciałem…

Są przecież doskonale opisane dystanse społeczne, w które wpuszczamy ludzi: publiczny, społeczny, osobniczy i intymny. I nawet jak nie znasz tej klasyfikacji, to po prostu czujesz, że coś jest mocno nie tak, gdy ktoś nieproszony przekracza daną granicę.

Dokładnie. A seksualność dotyczy przecież tej najbardziej intymnej strefy, jeśli więc jest złamana przez opresora, to automatycznie całe poczucie bezpieczeństwa znika. Wyobraź sobie, że masz taką metaforyczną aurę wokół ciała, która cię chroni i integruje. Jeśli ona zostanie w jakimkolwiek miejscu przerwana, to pozostaje dziura. Możesz ją jakoś załatać, zakleić, z czasem może sama będzie zarastać, ale nic nie zmieni tego, że ciągłość tej aury została kiedyś brutalnie przerwana. Tak się dzieje w przypadku najgłębszej traumy, jaką jest doświadczenie przemocy seksualnej w dzieciństwie – i to samo dotyczy „rape survivors” w każdym innym momencie życia.

Mówisz: „survivor”, a nie „victim” (ofiara). Rozumiem to i podpisuję się pod tym – także w Polsce już coraz częściej mówi się, żeby unikać określenia „ofiara”, bo ono  przykleja łatkę, którą trudno zerwać. Niejako determinuje dalszy los, trochę jak samospełniająca się przepowiednia, która zamyka człowieka w tej definicji. Ale nie wiem, jak tłumaczyć to twoje „survivor” na polski. Osoba ocalała?

Moim zdaniem to nie jest wystarczająco dobre określenie, bo wskazuje tylko na przetrwanie. A „survivor” nie tylko przetrwał, ale też walczy, ma siłę do tego, żeby coś tworzyć. To bardzo istotny aspekt w kontekście procesu leczenia. Dla osób, które doświadczyły gwałtu, stanie się „survivors” to jedno, natomiast poczucie, że mają siłę, by pomimo dramatycznych zdarzeń coś w swoim życiu zmieniać, pomagać innym, to drugi aspekt, który trudno w języku polskim oddać jednym słowem.

Mnie w takich sytuacjach najbardziej razi to, że wtedy się mówi: wyszły z ludzi zwierzęta! Takie porównania uwłaczają zwierzętom, bo człowiek to jedyny gatunek, który ma w sobie umiejętność zadawania przemocy w tak niewyobrażalny sposób

No właśnie, szukam teraz po różnych słownikach i nic nie pasuje. „Rozbitek”, „osoba pozostała przy życiu”, „spadkobierca”, „jedyny pozostały przy życiu”, „niedobitek”… Chociaż czekaj, coś mam: „osoba, która przezwycięża trudności, prosperuje wbrew przeciwnościom losu”.

I to jest bardzo dobre tłumaczenie. Tylko nikt przecież nie będzie powtarzał całej definicji…

To zostajemy przy ocalałych czy „survivors”? 

Jednak „survivors”, bo ocalali… Moja babcia była ocalała, była w stanie przeżyć tortury, eksperymenty medyczne i gwałty, była w stanie po tym wszystkim wyjść za mąż, urodzić dwoje dzieci i pracować – ale zamknęła się w bardzo klaustrofobicznym świecie, nie potrafiła wyjść poza rodzinę, izolowała się od całego świata zewnętrznego. Oczywiście biorę pod uwagę to, że w Polsce po wojnie, w latach 50. i 60., nie było żadnego systemu wsparcia. Psychologia w kraju nie istniała jako forma pomocy, z której się korzystało. Na temat przemocy seksualnej kompletnie się nie rozmawiało.

W twojej książce uderzyło mnie jeszcze jedno: piszesz, że mężczyźni też są ofiarami gwałtów wojennych. Że na przykład w Rwandzie 33 proc. kobiet i 20 proc. mężczyzn doświadczyło ich w czasie ludobójstwa.

Absolutnie. Co prawda ja mówię głównie o kobietach, bo dane pokazują, że przemoc seksualna w 97 proc. dotyczy kobiet, które doświadczają jej ze strony mężczyzn. Ale sądzę, że te dane będą uaktualniane, bo temat przemocy seksualnej wobec mężczyzn i chłopców zaczyna dopiero wychodzić na światło dzienne.

Na spotkaniu w związku z 27. rocznicą ludobójstwa w Rwandzie usłyszałam historię prawie 40-letniego mężczyzny, który jako 12-latek został zgwałcony przez 19 osób. A ostatnio pisałam wstęp do książki z historiami osób, które przeżyły gwałt w czasie wojny w Kosowie w 1999 r. Jest tam wstrząsająca historia mężczyzny, który był zgwałcony w niezwykle okrutny sposób, jego organy wewnętrzne są zdewastowane, jest psychicznym i fizycznym inwalidą. Zdecydował się o tym opowiedzieć, nie ukrywając swojej tożsamości, co jest niezwykle odważne i unikatowe, ale nawet dla mnie paraliżujące – mężczyźni o takich doświadczeniach zwykle nie mówią. Bo to dotyka potężnego tabu kulturowego.

Zdecydowałam się zająć doświadczeniem kobiet, gdyż mam w tym zakresie większe możliwości. Ale mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto stworzy taką platformę również dla mężczyzn, którzy doświadczyli gwałtu wojennego, będzie prowadzić badania, zajmować się profesjonalną pomocą i przebudowywać społeczną percepcję tego doświadczenia.

Mam jeszcze jedno pytanie w temacie mężczyzn. Z jednej strony są ci, którzy niewiele pojmują, jak dziennikarze z kursu, którzy spojrzeli na mnie jak na popieprzoną, gdy powiedziałam, że najbardziej na świecie boję się gwałtu. Są tacy jak dr Mukwege, który robi, co może, żeby jakoś naprawić zło wyrządzone przez innych mężczyzn. I są tacy jak ten, który zgwałcił jedną z twoich bohaterek: też Tutsi, też ocalały z ludobójstwa. Jak to możliwe, że on, człowiek z koszmarnym doświadczeniem z pogranicza życia i śmierci, zadaje okrucieństwo innej ocalałej?

To akurat mnie zupełnie nie dziwi, ale pewnie ze względu na to, że jestem klinicystą. W Stanach badania w tej chwili bardzo jednoznacznie pokazują, że 80-90 proc. pedofilów i seryjnych morderców…

… również doświadczyło przemocy?

Tak! To doświadczenie jest początkiem kontinuum, które później realizują w swojej aktywności. W Polsce dobrze znane jest pojęcie syndromu sztokholmskiego, kiedy ofiara identyfikuje się z oprawcą. I to może mieć miejsce w sytuacji zagrożenia, ale także może być stanem wewnętrznym, w którym czujesz, że w ten sposób przejmujesz kontrolę – bo to jest coś, czego doświadczyłaś, co znasz. Oczywiście byłaś ofiarą, jakąś częścią siebie to pamiętasz, ale identyfikacja z opresorem daje ci poczucie mocy, kontroli i wpływu na swoje życie.

Do wyświetlenia tego materiału z zewnętrznego serwisu (Instagram, Facebook, YouTube, itp.) wymagana jest zgoda na pliki cookie.Zmień ustawienia

Ale z drugiej strony są u ciebie w książce historie kobiet, które nie „odgrywają się” na swoich dzieciach. Wręcz przeciwnie, siłę i cel w życiu dają im właśnie dzieci. Nawet te, które poczęły się i urodziły w wyniku gwałtu wojennego…

To znów jest bardzo złożony temat, zależy od cech indywidualnych, od tego, w jakim momencie i w jakim miejscu zdarzyło się to przerażające doświadczenie. A także od tego, czy masz wsparcie. Poza tym szalenie ważny jest kontekst – społeczny i kulturowy, bo bez niego bardzo często trudno jest to zrozumieć. Przykładem może być Rwanda, Kongo i wiele innych krajów afrykańskich, gdzie wciąż jest bardzo silna presja przynależności do jakiejś grupy, bo to grupa determinuje, czy możesz przetrwać, czy nie. Indywidualizm, przeciwnie niż w kulturach Zachodu, nie jest żadną wartością, nie jest w modzie, nie jest wspierany ani promowany.

Co doskonale obrazuje historia Antoinette z Kongo.

Tak, straciła całą rodzinę i była wielokrotnie zgwałcona. Ale to właśnie dzieci dały jej poczucie sensu, bo znów miała rodzinę, a fakt, że pochodziły z gwałtów, był drugoplanowy wobec tego, że za ich sprawą dostała coś, co pozwoliło jej przetrwać. Nam, bez kontekstu kulturowego, to się wydaje wręcz niemożliwe do przyjęcia. Z drugiej strony znam inną historię z Rwandy – kobiety, która straciła całą rodzinę i została zgwałcona grupowo, bardzo brutalnie. W efekcie tego gwałtu urodziła córkę. Przez kolejne lata parokrotnie próbowała zabić i ją, i siebie, bo nie mogła uporać się z przeszłością. Co dla mnie też jest zrozumiałe, bo ona cały czas była zawieszona między życiem a śmiercią. I w dziecku widziała nie tylko ofiarę tego przerażającego doświadczenia, ale i sprawcę. W końcu jej córka wyjechała do Kigali, dostała tam stypendium, a wtedy ona jednak popełniła samobójstwo…

Jak więc mówiłam, to wszystko jest bardzo złożone. Dlatego uważam, że nie można porównywać takich sytuacji, nie można mówić: „ja bym zrobiła to czy tamto”. A w Polsce jest to szczególnie silne, każdemu wydaje się, że jest ekspertem w każdej sprawie. Od razu mamy zdanie na dany temat, od razu dajemy złote rady. A tak naprawdę nie mamy do tego prawa, bo nie wiemy, jak byśmy się zachowali w danej sytuacji. Tak samo jak nie wiemy, czy w nas samych w jakichś okolicznościach nie uruchomiłoby się okrucieństwo, które skłoniłoby nas do mordowania i gwałcenia.

Tak się przecież zaczynają tysiące historii z Rwandy, z Wołynia, z byłej Jugosławii i innych zakątków świata: byliśmy sąsiadami, przyjaźniliśmy się, nasze dzieci chodziły razem do szkoły, pomagaliśmy sobie…

Mnie w takich sytuacjach najbardziej razi to, że wtedy się mówi: wyszły z ludzi zwierzęta! Takie porównania uwłaczają zwierzętom, bo człowiek to jedyny gatunek, który ma w sobie umiejętność zadawania przemocy w tak niewyobrażalny sposób. Każdy z nas, absolutnie każdy, ma głęboko w sobie ukrytą tendencję do okrucieństwa, które nie mieści się w głowie.

Gdy mówisz o kontekście, to zastanawiam się, czy w przypadku gwałtu wojennego ofiarom nie jest trudniej mówić o swoim doświadczeniu, bo żyją z poczuciem winy: „i tak miały szczęście”. Przecież całe rodziny, wioski, zostały wymordowane – a one mimo wszystko przeżyły.

Myślę, że kluczowe jest to, czy w swoim środowisku dostają wsparcie, czy to jest temat, o którym mogą mówić. Jeżeli taką traumę represjonujesz wewnętrznie, nie masz możliwości, żeby ją opracować, to ona sama z siebie nie zniknie, nie wyparuje jak kamfora. Będzie wracała i manifestowała się w różny sposób: symptomami fizycznymi, chorobami, zaburzeniami zachowania, uzależnieniami, problemami ze snem i tak dalej. Jest cała masa symptomów, które składają się na to, co nazywamy syndromem stresu pourazowego, czyli konsekwencji traumy.

Dr Mukwege od 11 lat prowadzi klinikę City of Joy, w której spędziłam pięć dni, ale moim marzeniem jest, by zostać tam wolontariuszką i zobaczyć cały proces: jak osoby po gwałcie przychodzą tam jako „victims”, a wychodzą po dziewięciu miesiącach jako „survivors”. Właśnie ta klinika zajmuje się też pracą nad tym, żeby rozumienie gwałtu zaczęło się zmieniać w głowach osób, które go doświadczyły: żeby zrozumiały, że wciąż coś mogą, że mają siłę, by coś zmieniać, pracować, pomagać innym. Dla mnie te kobiety są bohaterkami: przeżyły najbardziej okrutne gwałty i dalej mają w sobie siłę i gotowość pomagania. To one zmieniają świat u samych podstaw.

Musimy przestać gloryfikować wojnę i przekonanie o bohaterskości walczących. Bohaterami są te osoby, które doświadczają przerażającego okrucieństwa, przeżywają wojnę i są w stanie dalej żyć, nie niszcząc życia kolejnym pokoleniom

O tym pisze prof. Katarzyna Schier we wstępie do twojej książki: „gwałt zapisuje się w umyśle i ciele ofiary, jej córek i wnuczek”. Bo straumatyzowana w tak koszmarny sposób kobieta niejako zamraża się na kontakt z dzieckiem, okazywanie mu uczuć, dojmujące są w niej poczucie wstydu, winy, wyobcowania, nienawiści do własnego ciała, a dotknięta poczuciem ogołocenia z kobiecości – ma trudności lub wręcz nie potrafi pomóc córce w ukształtowaniu jej kobiecej tożsamości.

I właśnie babcia ten swój lęk przekazała swojej mamie, ale też i mnie, kiedy mówiła: „musisz zakładać długie majtki, bo złapiesz wilka”. Zawsze się z nią handryczyłam o to, bo ciągle sprawdzała, czy mam pantalony, co wydawało mi się absurdalne. Dopiero później nabrało to dla mnie innego znaczenia, kiedy zrozumiałam, że takie barchany trudniej jest zedrzeć… Babcia mówiła też ciągle: „nie wychodź z domu wieczorem”, „nigdzie nie chodź sama”, „musisz się pilnować”. Ja to miałam drukowane i dalej chyba mam, to jest ten przekaz werbalny, choć nie wprost. Ale jest też przekaz na poziomie epigenetycznym, czyli substancji, która nie zmienia funkcjonowania genów jako takich, ale zmienia środowisko dla tych genów. I w kolejnych pokoleniach geny pod wpływem tego środowiska mogą się aktywować albo dezaktywować. Badań na ten temat jest coraz więcej i mam nadzieję, że będą prowadzone na szerszą skalę, bo już są sygnały, że PTSD, nieprzepracowany gwałt, zakodowany przezeń lęk, zmieniają funkcjonowanie mózgu, zmieniają całe jestestwo psychologicznie i fizjologicznie.

Mówisz o dziedziczeniu epigenetycznym, czyli zapisywaniu się silnych, ekstremalnych przeżyć w naszych genach.

Tak, epigenetyka zaczyna rozumieć to, jak w kolejnych pokoleniach odkładają się traumy. To jest szalenie ważne, a do niedawna w ogóle nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Zauważ, że mówimy teraz o epidemii depresji, samobójstw, zaburzenia obrazu ciała. Czy czasem nie mówimy tym samym o objawach traumy, która jest dziedziczona z pokolenia na pokolenie zupełnie bezwiednie? Depresja sama w sobie oczywiście jest problemem, ale może jest też symptom czegoś, co się budowało przez trzy-cztery pokolenia? Ten temat bardzo rozwijany jest teraz w Kosowie. Współpracuję z organizacją Kosovo Rehabilitation Center for Torture Victims, która pomaga osobom po gwałcie. One są w takim momencie, kiedy trauma jest żywa. Mają obecnie po 40-50 lat, więc jeszcze mogą nad tym pracować i uniknąć długofalowych konsekwencji, m.in. przekazania traumy kolejnym pokoleniom. Bo jeżeli temat będzie przepracowany, jeżeli sprawcy zostaną wskazani i skazani, jeżeli będzie społeczne wsparcie dla kobiet, które doświadczyły tego dramatu, jeśli one uzyskają status heroin wojennych, ich percepcja może się kompletnie zmienić. A to może pomóc przebudować społeczeństwo i w konsekwencji zapobiegać kolejnym konfliktom zbrojnym.

Trudno w to uwierzyć.

Nie jestem aż taką idealistką, żeby wierzyć, że to od razu rozwiąże wszystkie problemy. Ale rzeczywiście wierzę, że zmiana percepcji jest kluczowa. I tu wracamy do początku naszej rozmowy, do Afganistanu: tam się nic nie zmieniło, powtarza się to samo. Inaczej niż w Kosowie nie ma woli pracy, rozumienia, wspierania.

Nie tylko w Afganistanie. Z lektury „Rape: a History of Shame” wychodzę z poczuciem, że bardzo gorzko oceniasz to, jakie mamy – nawet jako tak zwany Zachód – narzędzia, kompetencję, otwartość na to, żeby coś realnie zmienić.

Bo na poziomie rozumienia, czym jest gwałt, jesteśmy w powijakach. Jak szukałam badań na ten temat, żeby wesprzeć się od strony klinicznej, lepiej zrozumieć tę problematykę, to właściwie okazało się, że istnieją tylko pojedyncze badania na niewielkich próbach osób z „wyzwalanego” Berlina czy ludobójstwa Rwandzie. Ale nie ma głębszego zrozumienia problemu i żadnych konkluzji.

Musimy w takim razie jeszcze powiedzieć, czy gwałt i gwałt wojenny to są dwie różne sprawy?

To trzeba rozgraniczyć, bo gwałt wojenny zdecydowanie należy do kategorii, którą w psychologii określamy mianem „complex trauma” (trauma złożona), co oznacza, że jest ona piętrowa, lokuje się na wielu poziomach.

O PTSD czytałam bardzo dużo, ale o syndromie ocalałej po gwałcie wojennym („war rape survivors syndrome”) dowiedziałam się z twojej książki.

Bo to ja jestem autorką tego terminu. A ukułam go po rozmowie z Jazydką, która była zniewolona i przez długi czas wykorzystywana jako seksualna niewolnica przez ISIS. W tej chwili mieszka w Niemczech, skończyła studia, jest terapeutką – i to właśnie ona powiedziała mi, że chociaż rozumie, że cierpi PTSD, czyli konsekwencje traumy, to absolutnie nie chce mieć z tym terminem nic wspólnego. Bo tym samym terminem opisuje się zarówno symptomy doświadczane przez osoby, które zostały zgwałcone, jak i żołnierzy, którzy gwałcą.

Nie chciała być wrzucona do jednego worka…

Ja wtedy zrozumiałam, że osoby, które doświadczają tego typu przemocy, muszą być widziane inaczej niż jej sprawcy. I że mówiąc językiem klinicznym, możemy używać tego samego określenia, ale to nie będzie działało, bo te osoby potrzebują indywidualnej przestrzeni, gdzie będą opisywać swoje doświadczenia wyodrębnione od doświadczeń innych. Trauma wojenna dotycząca przemocy seksualnej pochodzi z dużo głębszego poziomu. A do tego dochodzi to, o czym nie piszę w książce: że część osób po gwałtach doświadczyło również przemocy, w tym seksualnej, w dzieciństwie. I teraz pomyśl sobie, jak wygląda trauma takiej osoby.

Myślę sobie po tej całej naszej rozmowie, że w przypadku osób po gwałtach absolutnie nie działa polskie powiedzenie: czas leczy rany.

No nie, to jest najgorsze, co może być, bo czas niczego nie leczy. Ciekawe, nawiasem mówiąc, skąd się to wzięło?

Chyba od nieszczęśliwych miłości. Tak się przynajmniej mówi, jak ktoś cierpi po rozstaniu.

Z miłości może leczy. Ale z gwałtu, zwłaszcza wojennego, na pewno nie.

To co leczy? Co możemy zrobić, żeby przeciąć ten węzeł gordyjski?

Przede wszystkim musimy o tym mówić, czytać, rozmawiać. Wprowadzać w narrację społeczną historie osób, które doświadczyły gwałtów i się nie poddały. Przestać obwiniać i zawstydzać ofiary, bo to wiąże się ze stygmatyzacją i wtórną wiktymizacją, podtrzymuje stereotyp ofiary, która nigdy właściwie nie może wyjść z tej pozycji. Kolejna rzecz: musimy przestać gloryfikować wojnę i przekonanie o bohaterskości walczących. Bohaterami są te osoby, które doświadczają przerażającego okrucieństwa, przeżywają wojnę i są w stanie dalej żyć, nie niszcząc życia kolejnym pokoleniom. I wreszcie: konieczne jest zapobieganie kolejnym konfliktom zbrojnym, gdziekolwiek by one miały miejsce – przez świadomość, na czym się one zasadzają. Dlatego teraz, w obliczu tego, co dzieje się w Afganistanie, nie możemy myśleć, że nie obchodzi nas, co robią talibowie, bo „to nie nasza sprawa”. To nieprawda, bo jako „Zachód” cały czas maczamy w tym palce. Prosty przykład: 85 proc. produkcji opium, które potrzebne jest m.in. do produkcji środków znieczulających i anestezji, pochodzi z Afganistanu.

A do tego złoża ropy, metale ziem rzadkich…

Parę lat temu, w 2017 lub 2018 r., byłam na spotkaniu organizowanym przez Burma Task w związku z kolejnym ludobójstwem na ludności Rohindża w Mjanmie. I tam się dowiedziałam, że polski rząd współpracował z juntą birmańską, dostarczając broń. To więc cały czas jest nasza sprawa, bo to cały czas ma miejsce.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?